Przygoda z gatunku „ble”
Dystans był „zacny”, ale
poza tym dzisiejsza przejażdżka była spokojna. Nie chciałem się przemęczać, bo
jeśli nic nie stanie mi na przeszkodzie – a już kilka razy stawało – w
najbliższy poniedziałek mam szansę na zaliczenie znacznie dłuższej i znacznie
ciekawszej trasy. Jechałem więc delikatnie, ciesząc się piękną pogodą i nawet
nie miałbym za bardzo o czymkolwiek napisać, gdyby nie mało sympatyczna
przygoda. Otóż w pewnym momencie jakiś „patafian”, jakaś skończona „świnia”
siedząca w wyprzedzającym mnie samochodzie, wypluła ze swej głupiej gęby gumę
do żucia, która trafiła prosto we mnie. Guma odbiła się od moich łydek i
myślałem, że to koniec „nieszczęść”, ale byłem w błędzie. Kilka kilometrów
dalej zauważyłem, że ów rozgrzany słońcem „syf” nie dość, że przykleił się do
ramy, to jeszcze rozwinął niczym włóczka z kłębka, oblepiając hamulce i koła.
Nie wiem, jak to się stało, ale się stało i po powrocie czekała mnie przykra
konieczność usunięcia tego dziadostwa z roweru. Ble…