Lanckorona
„Lanckorona, Lanckorona,
rozłożona gdzie osłona
od spiekoty i od deszczu,
od tupotu szybkich spraw.”
Patrząc na mapę okolic Krakowa i szukając pomysłu na rowerową
wyprawę, mój wzrok zatrzymał się na małej, urokliwej wsi, zatopionej w bujnej
zieleni na zboczu Lanckorońskiej Góry. I nagle zapragnąłem pojechać właśnie
tam, odwiedzić miejsce, w którym ostatni raz byłem sześć lat temu tuż po
dramacie jej mieszkańców, gdy wzruszona długotrwałymi opadami ziemia zaczęła się
zsuwać, niszcząc dorobek całego życia. Potem wielokrotnie przejeżdżałem
nieopodal, ale nigdy nie wjechałem na wzgórze, by znaleźć się w miejscu
wyrwanym z bieżącego kontekstu czasu, bijącego swoim własnym rytmem na uboczu wielkiego
świata.
Nie zamierzałem oczywiście pojechać do Lanckorony najkrótszą z
możliwych dróg, ale chciałem wpleść ją w dłuższą trasę. Pogoda mi nie
sprzyjała. Było zimno jak na lipiec, mocno wiało z zachodu, a na niebie królowały
chmury, które zdawały się nie mieć pokojowych zamiarów. Spoza nich od czasu do
czasu wychylało się słońce, usuwając w cień lekko depresyjny wizerunek świata.
Najpierw pojechałem do Skawiny. Przez Tyniec. Cały czas pod wiatr,
który dodatkowo potęgował uczucie chłodu. W Skawinie skręciłem na południowy
zachód. Przede mną wyrosły pierwsze pagórki. Krótkie podjazdy, jeszcze krótsze
zjazdy – powoli wspinałem się wyżej i wyżej, widząc przed sobą zalesione
wzgórza, a ponad nimi niezmienną szarość chmur, rozpraszaną gdzieniegdzie
bladym i nieśmiałym błękitem nieba. Tuż przed Kalwarią Zebrzydowską skręciłem
na południe, przejechałem na drugą stronę drogi numer 52 i po kilku kilometrach
dojechałem do skrzyżowania, które mijałem po wielokroć, a które dzisiaj
stanowić miało bramę do spokojnego, ukrytego na wzgórzu świata. Podjazd na Lanckoroński
rynek liczy sobie trzy kilometry w poziomie i ponad sto sześćdziesiąt metrów w
pionie. Nie jest więc specjalnie wymagający, ale kiepska jakość asfaltu
sprawia, że wydaje się trudniejszy niż jest w rzeczywistości. Czas mijał
szybko, bo wraz z każdym metrem przewyższenia, moim oczom ukazywały się coraz
szersze widnokręgi przepięknych rejonów małopolskiej ziemi. Jeśli komukolwiek czegoś
zazdroszczę, to tych domków na tym wzgórzu, widoków z okna, każdego poranka i
każdego zachodu słońca…
Lanckorona powitała mnie swoim pięknem, ciszą i magiczną podróżą w
czasie do lat minionych. Trudno znaleźć tutaj krzykliwe obrazy współczesności,
opakowane w kolorowe reklamy na fasadach wielkich sklepów. Życie toczy się innym
rytmem. Nawet turyści poruszają się jakby dostojniej i wolniej, ostrożnie
stąpając po bruku, tonując rozmowy, aby żadnym fałszywym krokiem i dźwiękiem
nie zagłuszyć szelestu liści i zawodzenia wiatru błądzącego pośród dachów.
Zatrzymałem się, bo trudno byłoby przejechać obojętnie obok tego piękna i
opisać je wyłącznie słowami. Wyciągnąłem aparat fotograficzny i zacząłem
dokumentować cel dzisiejszej wyprawy, ale żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać
choćby małej cząstki tych wrażeń, które stały się moim udziałem. Minęło
przynajmniej kilkanaście minut zanim znów wsiadłem na rower. Na zakończenie
pozwoliłem sobie jeszcze na zaliczenie 16-to procentowego podjazdu w stronę
ruin zamku, aż do chwili, w której skończyła się utwardzona droga. A potem
nadszedł czas pożegnania, chociaż jestem pewien, że jeszcze tutaj powrócę.
Droga powrotna miała była dłuższa i zdecydowanie bardziej wymagająca.
Rozpocząłem ją długim i szybkim zjazdem do Sułkowic. Tam zaczęły się pierwsze
schody – dosłownie i w przenośni. Skierowałem się bowiem do Myślenic, które co
prawda są położone niżej od Sułkowic, ale droga dowcipnie najpierw pnie się w
górę, testując siłę mięśni i siłę woli, a następnie opada w dół, pozwalając
ekscytować się prędkością i szumem wiatru. Myślenice powitały mnie miejskim
zgiełkiem, ale udało mi sprawnie przejechać na drugą stronę zakopianki, gdzie
świadomie i dobrowolnie wjechałem na drogę, którą dzień wcześniej przejeżdżali
kolarze na III etapie Tour de Pologne. Minąłem wsie Trzemeśnia, Zasań i Lipnik,
dodając kolejne dziesiątki metrów do historii dzisiejszych przewyższeń.
Dojechałem do drogi 964 i skręciłem na północ. Wkrótce przejeżdżałem już przez
Dobczyce i rozpoczynałem pokonywanie ostatnich wzgórz, które dzieliły mnie od
Krakowa. Ciemne chmury kolejny raz przejęły władzę na niebie, wiatr znów mocno
dawał się we znaki, a wskaźnik moich zasobów energii wkroczył na czerwone pole.
Jednak rower sam nie pojedzie. Uparcie pokonywałem więc metr za metrem, z każdą
chwilą przybliżając się do celu. Jeszcze tylko Gorzków, jeszcze tylko Świątniki
Górne, jeszcze tylko Wrząsowice, a potem Kraków i ostatni podjazd ulicą
Sawiczewskich – tak na deser.
Wróciłem do swojego czasu i do swojej rozbieganej rzeczywistości.
Nie jestem pewien, czy to dobre miejsce dla mnie, czy nie chciałbym uciec na
Lanckorońską Górę, do innego czasu, odmierzanego w przestrzeni innego świata…
„Stroma uliczka wiedzie do piekarni,
stygnie na półkach zwyciężona gleba,
młoda dziewczyna sypie dla ptaszarni
pachnące ziarno w kształcie grudek chleba.”
Lanckorona – W tle Kościół Narodzenia św. Jana Chrzciciela
Lanckorona – Przed chwilą wjeżdżałem właśnie tą uliczką
Lanckorona – Ciemne chmury na małopolskim niebie
Lanckorona – Nastrój kolorami malowany
Lanckorona – Jeden z wielu drewnianych domów
Lanckorona – Brama tajemniczego ogrodu?
Lanckorona – Droga do ruin zamku