Dość łatwo wieczorem
Z rowerowego punku widzenia lipiec jakoś nie układa się po mojej
myśli. Minęła już jedna trzecia miesiąca, a mnie udało się zaliczyć, łącznie z
dzisiejszym, ledwie trzy wyjazdy. Zamierzenia były oczywiście o wiele bardziej
ambitne, plany tras przygotowane, a tymczasem – jak to w życiu bywa – na razie
jest tak sobie.
Dzisiaj wyruszyłem o wiele później niż zazwyczaj czynię to w
weekendy. Przed południem byłem w KdM’ie, a potem razem z Moniką wybraliśmy się
na małą przejażdżkę, którą potraktowałem mocno rekreacyjnie. Byłaby to nawet
niezła rozgrzewka, gdyby nie fakt, że po powrocie postanowiłem jeszcze zjeść
obiad. Pomysł był średni, bo jazda z pełnym żołądkiem zazwyczaj nie jest
efektywna, ale koncepcja, aby jeść owsiankę wtedy, gdy wszyscy domownicy
delektują się „mięchem”, była jeszcze gorsza. Koniec końców, pierwszy ruch
korbą wykonałem dopiero przed siedemnastą.
Trasa tradycyjnie miała sto kilometrów z lekkim hakiem
i obejmowała różne podkrakowskie rejony, począwszy od Niepołomic, poprzez
Ruszczę, Nową Hutę, Witkowice, Zielonki, Zabierzów, na Morawicy i Kryspinowie
kończąc. Profil był więc dość łatwy, żeby nie powiedzieć banalny, ale mimo wszystko
uzbierało się prawie siedemset metrów przewyższeń. Słońce wisiało bardzo nisko
nad horyzontem, gdy kończyła się moja dzisiejsza historia. Teraz żałuję, że nie
znalazłem czasu, aby uwiecznić magię zachodu na fotografii. Następnym razem
muszę się poprawić.