Popołudniowa improwizacja
Do samego końca nie mogłem się zdecydować, dokąd mam dzisiaj
pojechać. Musiał więc trochę poimprowizować, czyli po prostu ruszyć przed
siebie, a potem… „niech się dzieje wola Nieba”. Plan kreślił się więc sam,
tworząc powoli historię dzisiejszej przejażdżki, a ja starałem się jechać w
taki sposób, aby nie pojawić się dwukrotnie na tym samym odcinku drogi, ani nie
skrzyżować śladu z już przejechanym – ot, takie małe natręctwo pachnące duchem „Dnia
świra”.
Na początku zaliczyłem kilka ulic z sąsiedztwa, przejazd którymi
mógłbym nazwać rozgrzewką, a przy okazji dał mi trochę czasu, aby poszukać
odpowiedzi na pytanie: co dalej? W głowie zaświtała myśl, aby przejechać przez
Brzegi i zobaczyć, co się dzieje w miejscu, w którym odbędą się Światowe Dni
Młodzieży. Okazało się, że praca wre na całego. Z ziemi wyrasta ołtarz, wojsko
buduje mosty nad potokiem, a saperzy z wykrywaczami metalu hasają po polach i
szukają min przeciwpiechotnych, ukrytych przez bojowników tzw. Państwa
Islamskiego. Trochę w tym ironii, bo jakoś nie wyobrażam sobie terrorystów zakopujących
pod osłoną nocy ładunki wybuchowe w miejscu, gdzie wszystko wszyscy widzą i o
wszystkim wiedzą. Ale rozumiem, takie są wymogi współczesnego, okrutnego
świata. Z Brzegów wyjeżdżałem drogą, na którą właśnie kładziono nowy asfalt –
tak oto podkrakowska wieś wykonała olbrzymi skok cywilizacyjny.
Pojechałem do Węgrzców Wielkich, a tam wpadłem na pomysł, aby
zawitać do Wieliczki, ale nie jakąś banalną drogą, ale zaliczywszy kilka
pagórków, hojną ręką Stwórcy rozrzuconych po małopolskiej ziemi. W ten sposób
dotarłem do Lednicy Górnej i już miałem skręcać w stronę Wieliczki, gdy
spojrzawszy na maszt telewizyjny na Chorągwicy pomyślałem, że fajnie byłoby tam
być. Moje nogi nie miały nic przeciwko, więc żwawo („żwawość” – subiektywny
stosunek drogi do czasu) ruszyłem pod górę, aby sto metrów wyżej odebrać
nagrodę za trud w postaci długiego i szybkiego zjazdu do Wieliczki. Nadal
kombinowałem, co przejawiło się powrotem do Krakowa na ulicę Myślenicką, skąd
pojechałem do Libertowa. Tam znów musiałem mocniej popracować, bo chcąc
przejechać do Skawiny – a taki właśnie miałem zamiar – trzeba było najpierw
zaliczyć Górę Libertowską.
Ostatnia część trasy była już spokojniejsza i w
większości pokrywała się ze śladem poprzedniej przejażdżki. Podobnie jak dwa
dni wcześniej zakończył ją triumwirat krótkich, acz dość wymagających podjazdów
na ulicach Parkowej, Swoszowickiej i Trybuny Ludów/Łużyckiej. Dołożyły kolejną
setkę do łącznego przewyższenia, które kolejny raz przekroczyło tysiąc metrów. Moja
„popołudniowa improwizacja” okazała się więc dość wymagająca. Ale przecież to
właśnie lubię.