Dobra jazda
Czekałem na dzisiejszą przejażdżkę, bo ostatnio byłem nieco
zaniepokojony drastycznym spadkiem formy. Byłem pewien, że to wina upałów, ale
tylko jazda w normalnych warunkach mogła mnie o tym przekonać. A dzisiaj były
właśnie takie warunki, czyli idealnie „rowerowa” temperatura i słaby wiatr.
Rozgrzewkę zaliczyłem na kosocickich pagórkach. Widząc na asfalcie
ślady niedawnego deszczu i dużą chmurę na południu, zacząłem zastanawiać się,
czy dobrze robię jadąc w tamtym kierunku? Okazało się, że dobrze, bo nie spadła
na mnie ani jedna kropla. Optymalna temperatura sprawiła, że dzisiaj nie odczuwałem
nadmiernego zmęczenia, a organizm mógł zużywać „paliwo” na pokonywanie
pagórków, zamiast na chłodzenie samego siebie. A pagórków było całkiem sporo,
bo pojechałem do Świątnik Górnych, a później do Mogilan. Tam przejechałem obok
Parkowego Wzgórza, czyli ekskluzywnego osiedla domków jednorodzinnych – ogrodzonego,
strzeżonego i zamieszkałego przez ludzi, którym w życiu tak się poszczęściło,
że muszą być teraz odgradzani i strzeżeni przed plebsem. I to zapewne dzięki
ich podatkom, ja – człek prosty – mogłem się raczyć jazdą po nowym asfalcie.
Minąwszy oazę luksusu, pomknąłem do Radziszowa, zaliczając mój ulubiony zjazd,
na którym kolejny raz zwyciężył rozsądek i miast pruć w dół z prędkością nurkującego
F-16, zjechałem dość szybko, ale jednak dostojnie, spokojnie, bezpiecznie. Z
Radziszowa pojechałem do Skawiny, a stamtąd oczywiście do Tyńca, a z Tyńca do
Krakowa. Tam bynajmniej nie skierowałem się w stronę domu, bo na liczniku
miałem ledwie czterdzieści pięć kilometrów. Przejechałem przez Most Zwierzyniecki,
podążyłem wzdłuż Wisły do ulicy Mirowskiej, a później pojechałem do Kryspinowa,
Cholerzyna i Morawicy. Tam znów zawróciłem i jadąc przez Balice oraz Zabierzów,
wróciłem do Krakowa. Ostatnie kilometry prowadziły już przez miasto, a ja tak
kombinowałem, aby na wyświetlaczu Garmina w polu dystansu pojawiły się trzy
cyferki.
Zgodnie z przypuszczeniem, jechało mi się zupełnie
inaczej niż za dwoma ostatnimi razami. Obiektywność tego sądu miałem
potwierdzoną przez „milion” różnych wskazań rowerowego komputerka, ale nie to
było najważniejsze. Najważniejsze, że znów cieszyłem się jazdą, smakując każdą
chwilę i rozkoszując się pięknem krajobrazów.