Zaczarowane krajobrazy
Kolejny raz nic nie wyszło z moich wielkich, rowerowych planów i
musiałem wybrać się na „przejażdżkę zastępczą”. Okazało się jednak, że
zafundowałem sobie całkiem wymagającą trasę. A wszystko zaczęło się od
przejazdu przez całe miasto, bo jeśli się mieszka przy jego południowej
granicy, a celem wyjazdu są drogi położone na północ i na zachód od Krakowa, to
po prostu nie da się inaczej. Kraków w sobotę wcale nie jest cichym, spokojnym
i bezpiecznym dla rowerzystów miastem, więc mając oczy z przodu, z tyłu, z
boku, czyli ogólnie wszędzie, jechałem ku północy, a konkretnie w stronę ulicy
Łokietka, gdzie rozpoczynała się właściwa część dzisiejszej wycieczki.
Ulica Łokietka wyprowadziła mnie z królewskiego miasta i zawiodła
do wsi Giebułtów. Dawno już tamtędy nie jechałem i podjazd, który kiedyś
wydawał mi się dość wymagający, dzisiaj pokonałem bez trudu. Jest postęp –
pomyślał „starszy” pan i pojechał dalej, a dokładniej mówiąc, pomknął mocnym
zjazdem w dół, ku skrzyżowaniu z drogą 794. Tamże skręciłem na północ, ale
wkrótce znów zmieniłem kierunek, skręcając w stronę Korzkwi, a potem w stronę Prądnika
Korzkiewskiego. A ostatni raz jechałem tą drogą trzy lata temu, a więc w
czasach, gdy przemierzałem świat na rowerze górskim. No i jakoś nie
zapamiętałem sobie, że na jednym kilometrze będę musiał wspiąć się sto metrów w
górę. Prosty rachunek daje więc dziesięcioprocentowe średnie nachylenie. To z
kolei oznacza, że jeśli gdzieś na takim podjeździe trafiamy na „marne” kilka
procent, to za chwilę musi być grubo ponad dziesięć, żeby całość nam się
zgadzała. Do roboty! W niezbyt ekscytującym tempie poruszałem się w górę, ale
to był dopiero początek trasy, więc trzeba było rozważnie dysponować energią.
Za szczytem wzniesienia dotarłem do skrzyżowania z drogą 94, a potem zaliczyłem
zjazd do wsi Ujazd. To dobra nazwa, gdy człowiek jest już „ujechany”, ale ja na
szczęście byłem wciąż w niezłej formie, więc skręciłem na północ, rozpoczynając
tym samym kolejny podjazd, tym razem do Zelkowa. Nie był już tak stromy, jak
ten poprzedni, ale dwa i pół kilometra o średnim nachyleniu nieco ponad pięciu
procent raczej nie przejeżdża się rozpędem, chyba, że jedzie się w dół. Trud
wynagradzany jest malowniczymi widokami Jury Krakowsko-Częstochowskiej.
Nieodmiennie mnie zachwycają, może dlatego, że stosunkowo rzadko tam się
pojawiam, a może dlatego, że po prostu są piękne i nie sposób się nimi znudzić.
Dodatkową nagrodą może też być krótki postój w Zelkowie, przy stawie z
krystalicznie czystą wodą, filuternie iskrzącą się tysiącami odbić gorącego,
czerwcowego słońca.
Za Zelkowem znów był zjazd, a potem kolejny podjazd. Tym razem od
wsi Wierzchowie do Bębła. I znów przyszło mi jechać romantycznie położoną,
wąską i krętą drogą, czasem ukrytym będąc w cieniu stuletnich drzew, a innym
razem mając ponad sobą niczym nie zmącony błękit nieba. Po drodze minąłem
Jaskinię Wierzchowską – cel weekendowych wypadów dla wielu spragnionych
ucieczki od betonowej pustki codzienności. W Bęble powoli żegnałem Jurę,
skręcając na południe, ale bynajmniej nie rozstając się z pięknymi
krajobrazami. Wręcz przeciwnie. Wjeżdżałem bowiem na obszar Dolinek Krakowskich
– miejsca magicznie pięknego, wciąż nieskażonego toksycznym oddechem
cywilizacji. Przejechałem przez Będkowice, Kobylany, Brzezinkę i Rudawę. Potem
przez Nielepice i Brzoskwinię. Dwukrotnie przeciąłem autostradę A4 – raz górą,
raz dołem. Zjechałem do Mnikowa i skierowałem się na wschód. Minąłem Cholerzyn.
Półnaga, hałaśliwa, „pachnąca” piwem i grillowaną
kiełbasą ciżba miłośników wypoczynku nad zalewem w Kryspinowie, przerwała mój
przecudowny sen rowerowej wyprawy, sprowadzając do rzeczywistości zamkniętej w
granicach administracyjnych miasta. Musiałem jeszcze przejechać przez cały
Kraków, mając wciąż przed oczami widoki dopiero co mijanych krajobrazów.
Jeszcze się nimi nie nasyciłem. Będę musiał tu wrócić.
Zelków
Bębło
Wyjeżdżam z Brzoskwini