Igraszki z burzą
Kontynuuję poszukiwania nieznanych mi wcześniej dróg, ukrytych
pośród zielonych małopolskich wzgórz, pól i łąk. To fascynujące zajęcie, które
pozwala strzepnąć z siebie pył rutyny i codzienności, poczuć smak przygody i
wrócić do czasów, gdy każda rowerowa wyprawa oznaczała odkrywanie nowych
krajobrazów.
Dzisiaj miałem trochę pod górkę, zarówno dosłownie jak i w
przenośni. Dosłownie, bo zaplanowana trasa płaską bynajmniej nie była. W
przenośni, bo nad Małopolską krążyło widmo burzy w postaci ciemnych chmur. Prawdę
mówiąc, nawet zastanawiałem się, czy warto ryzykować jazdę w takich warunkach,
tym bardziej, że kilka kilometrów od mojego domu mocno lało. Jednak w końcu doszedłem
do wniosku, że żaden element roweru nie jest zrobiony z cukru, ja też jestem wodoodporny,
a dodatkowy dreszczyk emocji jest jak najbardziej wskazany. Na wszelki wypadek
włożyłem tylko telefon do szczelnego woreczka i wyruszyłem w drogę.
Ledwie kilka razy przekręciłem korbą, a dopadły mnie pierwsze
krople deszczu, niczym woda święcona z kropidła. Nie dałem za wygraną i
spojrzawszy na niebo doszedłem do wniosku, że mam szanse uciec przed burzą. I
uciekłem. A potem już uciekałem cały czas, bo wszędzie tam, gdzie się
pojawiłem, tuż za mną wisiała ciemna kurtyna deszczowego dramatu. Pierwsze kilkadziesiąt
kilometrów było dojazdem do początku drogi, którą jeszcze nigdy nie jechałem.
Zaczynała się we wsi Ubrzeź i prowadziła na południowy wschód do Łąkty Górnej. Mało
ruchliwa, cicha i spokojna, pozwalała cieszyć się życiem i delektować jazdą. W
Łąkcie Górnej skręciłem na północ na drogę 965, którą łączy Bochnię z Limanową.
Tam ruch był nieco większy, ale bez przesady – czułem się bezpieczny i mogłem się
skupić na jeździe pod górę. Podjazd skończył się na rondzie w Muchówce. Skręciłem
na zachód, a wkrótce potem na południe. Nadszedł czas zjazdów. Poruszałem się
boczną, wąską i krętą drogą, wijącą się
pośród domostw, pól i lasów. Dość dobra nawierzchnia prowokowała do szybkiej
jazdy, ale pomny doświadczeń, zachowywałem umiar i rozsądek. Tymczasem ciemnych
chmur jakby przybyło. Byłem pewien, że nie mam szans, aby suchym kołem wrócić
do domu.
Na znajome drogi wjechałem w okolicach Nowego Wiśnicza. Tam nadszedł
czas powrotu. Musiałem zaliczyć jeszcze podjazd do Gierczyc, a potem
wystarczyło dojechać do drogi 94 i pokonać ostatnie dwadzieścia kilka
kilometrów. Mimo, że cały czas uciekałem przed deszczem i nie żałowałem sił,
kiedy droga pięła się w górę, nie czułem zmęczenia. Gdy w Siedlcu skręcałem na
zachód, zostałem dodatkowo wspomożony przez wschodni wiatr. Teraz mogło już
padać. I wtedy okazało się, że zwiastun rychłej nawałnicy zniknął, rozpłynął
się w powietrzu lub odszedł gdzieś daleko. Widziałem już tylko lekko
zachmurzone niebo, po którym żeglowały białe obłoki. A więc uciekałem przez
osiemdziesiąt kilometrów na darmo? Cóż, bywa i tak – pomyślałem, uśmiechnąłem
się i… mocniej nacisnąłem na pedały, by szybciej dotrzeć do miejsca, z którego
niedawno wyruszałem, błogosławiony kroplami deszczu.
Widok na wschód z okolic Gierczyc
Droga do Gierczyc