Półrzeczki
Jeszcze kilka dni temu nie miałem pojęcia o istnieniu wsi
Półrzeczki. Odkryłem ją przypadkiem, gdy szukając inspiracji do rowerowej
wyprawy, wodziłem wirtualnym palcem, czyli kursorem myszy, po mapie. Znalazłem
ją na południu, ukrytą na wzgórzu, u bram Beskidu Wyspowego. Jak do wielu
miejscowości w tym regionie, rozrzuconych na zalesionych stokach gór, prowadzi do
niej ślepa droga, a dalej są już tylko leśne ścieżki. Na mapie był to zwykły,
mały, niczym nie wyróżniający się punkt, ale coś powiedziało mi, aby pojechać
właśnie tam. Lubię jeździć na południe, bo nie ma nic piękniejszego ponad widok
małopolskich, zalesionych wzgórz. Zdają się wznosić łagodnie, jakby zachęcając
do zdobycia ich szczytów, ale w rzeczywistości są niepokorne i wymagające. Jeśli
jednak zostaną pokonane, odpłacą się soczystymi pejzażami, krystalicznie
czystym powietrzem, zapachem natury i jedynym w swoim rodzaju urokiem.
Wyruszyłem o ósmej rano. W sobotę to masochizm, ale wiedząc, że dzień
ma być słoneczny i ciepły, chciałem przejechać jak najwięcej kilometrów, gdy
będzie jeszcze w miarę chłodno. Na początku musiałem dojechać do Gdowa. Nie
wybrałem najkrótszego szlaku, bo to oznaczałoby jazdę drogą 966, której
wyjątkowo nie lubię. Nie dlatego, że jest pagórkowata – tego się nie boję – ale
dlatego, że jest wąska i ruchliwa, a kierowcy dość swobodnie respektują
ograniczenia prędkości, tudzież tzw. bezpieczny odstęp. Pojechałem więc naokoło
przez Węgrzce Wielkie, Zakrzów, Bodzanów i Liplas. To była najbardziej rutynowa
i chyba najmniej ciekawa część przejażdżki. Atrakcje zaczęły się tuż za Gdowem.
Najpierw podjazd do Zręczyc. Ledwie kilkaset metrów, ale ostro w górę. Potem
było już spokojniej, ale droga cały czas przypominała „grzebień”, to pnąc się w
górę, to opadając, przy czym podjazdy oczywiście przeważały – wszak jechałem na
południe, w kierunku gór. Dojechałem do Zegartowic, czyli rodzinnej
miejscowości Rafała Majki. Nie skręciłem jednak w stronę Góry Św. Jana, ale przez
pewien czas jechałem na wschód, by we wsi Kawec ponownie skierować się na
południe. Przede mną był kolejny podjazd. Tym razem dłuższy niż poprzednie i
bardziej męczący, bo słońce mocno już przygrzewało. Nie poruszałem się z
prędkością, z której byłbym dumny. Musiałem oszczędzać siły, bo zaplanowany
dystans wynosił prawie sto pięćdziesiąt kilometrów, a ja przejechałem dopiero
czterdzieści kilka. Góra odpłaciła za mój trud kilkukilometrowym zjazdem do
Jodłownika, ale tylko po to, abym mógł rozpocząć kolejny podjazd. Dwieście
metrów przewyższeń na ośmiu kilometrach nie kojarzy się z wymagającym
wyzwaniem, ale oznacza, że nie można sobie pozwolić na chwilę oddechu i cały
czas trzeba pedałować. Potem krótki zjazd i byłem już w Dobrej. To mała
miejscowość i chociaż byłem w niej pierwszy raz w życiu, klimat i widok
otaczających ją zalesionych wzgórz, przypomniały mi najpiękniejsze chwile z
wakacji mojego dzieciństwa, które zawsze spędzałem w górach.
W Dobrej znów musiałem rozpocząć samotne przemierzanie kolejnych
metrów przewyższeń. Przed sobą miałem ostatnie trzynaście kilometrów do
Półrzeczki – praktycznie cały czas w górę. Nie czułem jednak zmęczenia, bo
niepowtarzalna sceneria gór, widok przyrody w najpiękniejszym stadium
wiosennego rozkwitu i życiodajne łyki czystego, pachnącego lasem powietrza,
wynagradzały wszelkie trudy wyprawy. Na moment zawitałem na drogę krajową 28,
by ledwie po kilkudziesięciu metrach skręcić na południe. Przejechałem przez
Jurków, a wkrótce rozpocząłem ostatnią część podjazdu, wjeżdżając na drogę, której
zakończeniem miały być już tylko dukty leśne. Niezbyt trudny to podjazd, na
którym nie sposób znaleźć stromych i wymagających fragmentów. Ma za to piękną
oprawę, bo nie będąc ukrytym w lesie, gdzie spojrzeć można jedynie na wszechobecne
drzewa, daje możliwość rozkoszowania się pełnią górskiej przestrzeni. Dotarłszy
do końca asfaltu, zatrzymałem się, by spróbować zatrzymać tę chwilę, zapamiętać
ją w duszy i sercu, aby wciąż trwała tam, gdzie tylko ja mam dostęp – we wspomnieniach.
Sięgnę po nie, gdy pokonany wiekiem lub słabością, będę zbliżał się do mety…
Nadszedł czas powrotu. Zjechałem do Dobrej. Skręciłem na drogę prowadzącą
do Raciechowic. Kilka kilometrów podjazdu, a potem kilkanaście kilometrów
zjazdu – nagroda za wytrwałość, ukojenie dla ciała, wulkan endorfin dla umysłu.
W ten sposób kolejny raz dotarłem w okolice Zegartowic, gdzie tym razem
skręciłem na zachód. Na moment musiałem sobie przypomnieć, że jest to jednak
pagórkowaty teren i pokonać niezbyt długi podjazd do Raciechowic. Ale wkrótce
znów zjeżdżałem, tym razem do wsi Czasław, w której skręciłem na północ w
stronę Dobczyc. Powoli zbliżał się koniec dzisiejszej wyprawy – dotarłem do
dróg, które znam niemalże na pamięć. Nie mogłem sobie jednak pozwolić na
relaks, bo mój Kraków skrywał się za kilkoma wzniesieniami, które musiałem
pokonać, mając świadomość, że w nogach mam już ponad sto trudnych kilometrów.
Mimo to nie pojechałem najkrótszą drogą, ale po dotarciu do Koźmic Małych,
skręciłem na zachód i pojechałem do Świątnik Górnych. Dopiero tam skierowałem
się na północ, by wkrótce minąć pierwsze zabudowania królewskiego miasta. Jeszcze
tylko ostatni „górski” akcent w postaci podjazdu na ulicy Sawiczewskich,
jeszcze ostatni zjazd ulicą Hallera, jeszcze ostatnie trzy kilometry i byłem na
miejscu.
Ponad pięć godzin wcześniej rozpoczynałem tę wyprawę.
Po raz pierwszy zaryzykowałem przejechanie tylu kilometrów w terenie, który nie
dawał wielu szans na odpoczynek. Mimo to byłem pewien, że się uda, a dobre
nastawienie i pozytywne myślenie jest niezbędnym warunkiem sukcesu. Apetyt rośnie.
Czas znów wyruszyć na wirtualną wyprawę po mapie w poszukiwaniu nowych wyzwań,
które zrealizuję w realnym świecie.
Półrzeczki. Tutaj skończył się asfalt. Dalej można jechać rowerem górskim, albo iść na piechotę.
Krótki odpoczynek w Dobrej i rzut oka na południe. Gdzieś tam byłem przed chwilą…
Okolice Raciechowic, tuż przed zjazdem do wsi Czasław.