To miał być wielki dzień
To miał być „wielki dzień”, bo gdy duży chłopiec zamierza pobawić
się nową „zabawką”, to dzień musi być wielki. Stało się niestety inaczej, a
wszystko zawdzięczam mojemu siostrzeńcowi, który w sobotni wieczór aż nadto
dbał o gości na imprezie urodzinowej swojej żony. Wróciłem do domu raczej
późno, poznając drugie znacznie słów Galileusza: „a jednak się kręci”. A w
niedzielny poranek obudziłem się z bólem głowy i totalną niechęcią do
jakiejkolwiek formy wysiłku fizycznego, nie licząc siły potrzebnej na
naciskania klawiszy pilota. Wewnętrzny głos – jak się potem okazało, rozsądku –
podpowiadał mi, aby zostać w domu i ciesząc się błogim lenistwem, obejrzeć
sobie na Eurosporcie transmisję z czasówki na Giro. No, ale przecież nowy „gadżet”
czekać nie mógł! Zamiast więc porzucić rowerowe plany, przełożyłem je wpierw z
poranka na przedpołudnie, a potem z przedpołudnia na południe i czując, że z
każdą chwilą wracają kolory na moją monochromatyczną twarz, niemalże w samo
południe wyruszyłem na trasę. Początek przejażdżki zwiódł mnie, oszukał, dał fałszywe
przeświadczenie, że „moc” wróciła. Jechałem więc przed siebie, coraz bardziej
oddalając się od domu, zapominając o prostej prawidłowości, że z miejsca, do
którego dojadę, będę musiał wrócić – o własnych siłach oczywiście. Kryzys
dopadł mnie około sześćdziesiątego kilometra, skąd do domu miałem ich jeszcze około
czterdziestu. I nie było żadnej drogi na skróty. Cóż miałem zrobić? Przełączyłem
się w „tryb awaryjny” i jechałem bardzo spokojnie. Słońce mocno przygrzewało,
potęgując zmęczenie, a na dodatek wszystko zaczęło mnie boleć – głowa, żołądek,
ramiona. I tylko mój tyłek czuł się w miarę dobrze, udowadniając, że Fizik
Antares był dobrym wyborem. Wolno uciekały kolejne dziesiątki metrów, jeszcze
wolniej setki, a kilometry zdawały się stać w miejscu. W takim momencie zaczyna
jechać „głowa”, którą warto zdopingować pozytywnym myśleniem. Tak też uczyniłem
i w końcu przekroczyłem wirtualną linię mety nieopodal domu.
Za komentarz niech posłuży to, co zobaczyłem na ekranie komputera
rowerowego. Asystent odpoczynku w Garminie ma zwyczaj informowania mnie, jak
długo powinienem wypoczywać. Po zaliczeniu trasy Kraków – Tarnów – Kraków,
czyli po przejechaniu 174 kilometrów, zaproponował 22 godziny. Dzisiaj, po
pokonaniu niecałych 102 kilometrów, przeczytałem, że powinienem odpoczywać –
uwaga – 48 (słownie: czterdzieści osiem) godzin!
Zaraz, zaraz, a gdzie opis testu wspomnianej „zabawki”?
A tak w ogóle, to co to za „zabawka”? O tym napiszę następnym razem, bo dzisiaj
testowałem raczej swoją wytrzymałość.