Zły dzień
Są takie dni, kiedy cała energia gdzieś znika, a rowerowy wyjazd
zamiast doprowadzać do stanu euforii, zamienia się w walkę o przetrwanie. Taki
dzień przytrafił mi się właśnie dzisiaj. Zaplanowałem sobie trasę, dokładnie
się przygotowałem, nie zapomniałem o solidnej dawce węglowodanów w postaci
makaronu. Wszystko na nic. Już po przejechaniu kilkunastu kilometrów
wiedziałem, że będzie źle. Owszem, wiało i to bardzo mocno, ale w którą stronę
bym się nie kierował, nie mogłem złapać właściwego rytmu. Mimo to realizowałem
plan, bo jestem cholernie uparty. Metr za metrem przedzierałem się przez
wietrzną zaporę, lecz nadszedł taki moment, gdy zrozumiałem, że to nie ma sensu
i pora odpuścić. Przerwałem więc nawigację, świadomie rezygnując z zaliczenia
kilku podjazdów i sporej liczby kilometrów. Wybrałem powrót do domu spokojnymi
szlakami i tylko trochę naokoło, aby dociągnąć do setki.
Jaka była przyczyna? Zmęczenie, niewyspanie, wiek,
pogoda? Nie wiem. Może po prostu dzień, zły dzień…
Zdążyłem wrócić jeszcze przed zachodem słońca