Czwartek na 104%
Zaprawdę powiadam Wam, piękne było to czwartkowe popołudnie, a do
pełni szczęścia zabrakło jedynie nieco wyższej temperatury i nieco słabszego
wiatru. Na przejażdżkę wybrałem się zgodnie z powszednim harmonogramem, czyli
wczesnym popołudniem. Zdążyłem nawet przygotować plan trasy, który zakładał
przejechanie stu kilometrów. Tradycyjnie czułem przecież przejmujący głód
jazdy, wzmożony trzema dniami „urlopu” od roweru.
Początek był dość standardowy, bo w końcu na ile różnych sposobów
można wyjechać spod domu? Pojechałem do Kosocic, zjechałem do ulicy
Myślenickiej, a potem pojechałem do Lusiny. Tam jednak nie skręciłem w stronę
Swoszowic, ale w przeciwną, mając zamiar dojechania do wsi Gaj. Droga wznosiła
się ku górze, początkowo bardzo delikatnie, a potem już zdecydowanie wyraźniej.
Nie zamierzałem dojeżdżać na wprost do zakopianki, lecz mniej więcej w połowie
wsi skręciłem na północ. To nie był dobry pomysł, bo kilkusetmetrowy odcinek
drogi, którą przyszło mi jechać, jakkolwiek był asfaltowy, to jednak jego
nawierzchnia pamiętała czasy towarzysza Edwarda Gierka. Po dotarciu do
zakopianki, przeprawiłem się na drugą jej stronę. Celowo użyłem tego słowa, bo
jeśli ktoś pomyślałby, że mogłem po prostu przejść przez przejście dla
pieszych, byłby w błędzie. Przejście owszem jest, a ja nawet zsiadłem z roweru,
aby być w zgodzie z przepisami. Jednak dotarcie na drugą stronę wymaga
połączonych: refleksu, szybkości, odwagi, determinacji, szczęścia i… bożej
opieki. Skoro piszę, to znaczy, że mi się udało…
Dojechałem do Skawiny i pojechałem drogą 44 na zachód. Szybko tego
pożałowałem, bo nie jest to szlak, na którym można byłoby się odprężyć. Duży
ruch, a na dodatek cała masa idiotów, którym wydaje się, że pół metra odstępu
przy wyprzedzaniu spokojnie wystarczy. Znamienne, że większość tych kierowców
to mieszkańcy małych miejscowości, dla których auto nadal jest wyznacznikiem
statusu społecznego, dając błędne przekonanie o ich wyższości: „Z drogi! Tera
ja jade!”. Z ulgą zjeżdżałem z głównej drogi w Wielkich Drogach, ale ulga długo
nie trwała, bo okazało się, że most nad Kanałem Łączańskim jest remontowany i
musiałem się wrócić ponad trzy kilometry.
Po drugiej stronie kanału rozpoczął się drugi etap przejażdżki.
Minąłem wsie o romantycznych nazwach Ochodza, Przeryta, Kopanka Druga, Kopanka
i znów pojawiłem się w Skawinie. Potem pojechałem do Tyńca i jadąc wzdłuż
Wisły, dotarłem do Mostu Zwierzynieckiego. Koniec jazdy? Ależ skąd.
Przejechałem na drugą stronę i pojechałem do Piekar, a potem do Liszek. Stamtąd
dotarłem do Cholerzyna, a w końcu do Kryspinowa. Dopiero stamtąd wróciłem do
centrum Krakowa, a później do domu, realizując w 104% plan na dziś.