Po deszczowym weekendzie
Kwiecień przypomniał o swojej nieprzewidywalnej naturze i w
procesie przeplatania przeszedł ze stanu „trochę lata” do czegoś, co można
nazwać „trochę jesieni”. Zrobiło się chłodno i przede wszystkim mokro. Cały
weekend przesiedziałem w domu, co w moim przypadku jest rzeczą wyjątkową.
Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że ten czas był rowerowo absolutnie
zmarnowany. Nic z tych rzeczy. Po pierwsze, na moim blogu pojawił się nowy
„ficzer”. To wykres profilu przejechanej trasy. Docelowo będzie prezentowany
nieco inaczej i będzie częścią większej całości, ale nie mogłem się oprzeć
pokusie, aby już teraz wrzucić go do sieci, jako zapowiedź „dobrej zmiany”. Po
drugie, w niedzielę obejrzałem transmisję kultowego wyścigu Paryż – Roubaix.
Sześć godzin przed telewizorem! Mam zresztą z tego powodu wyrzuty sumienia –
wszakże nie zachowałem się tak, jak winien postąpić Polak najlepszego sortu i
nie spędziłem tego dnia pogrążony w smutku, zadumie i żądzy odwetu z okazji
szóstej rocznicy sami wiecie czego. A ciekawe hasła podobno padały z ust ludzi głębokiej
wiary – jak sami o sobie mówią. Coś o najwyższym wymiarze kary i wieloletnim,
ciężkim więzieniu. Jak dobrze, że mogę wsiąść na rower i uciec od tego języka
„miłości”. No i jak dobrze, że mam prawo jazdy, bo właśnie jakiś idiota wpadł
na pomysł (o ile idioci w ogóle myślą), że dobrze byłoby wprowadzić karty
rowerowe dla dorosłych, bo podobno rowerzyści powodują zbyt dużo wypadków. Oj
chyba ktoś nie lubi cyklistów. Ciekawy jestem, kiedy ktoś rzuci koncepcję, że
rowerzysta powinien płacić podatek akcyzowy za każdą paczkę makaronu, bo
węglowodany są dla rowerzysty paliwem, a paliwo akcyzą obłożone być musi?
Niedziela skończyła się i nastał poniedziałek, który przyniósł
pewną poprawę pogody, czyli nadal było pochmurno i wydawało się, że lada moment
spadnie deszcz. Ridley Fenix pozostał więc w domu, a ja wybrałem się w drogę na
moim „zimowym” sprzęcie. Poruszałem się głównie po mieście, starając się jednak
wybierać takie szlaki, które gwarantowały względny spokój, ciszę i sensowną
prędkość jazdy. Żeby nie było zbyt łatwo i zbyt nudno, pozwoliłem sobie
zaliczyć podjazd ulicą Orlą, a że poszło mi podejrzanie łatwo, to na deser
zafundowałem sobie jeszcze podjazd na Kopiec Kościuszki od strony ulicy
Malczewskiego. A jeśli pozostajemy w kulinarnych realiach, to podwieczorkiem
były podjazdy na ulicy Parkowej, w Bonarce oraz na ulicy Łużyckiej. A kolacja?
A skromną kolację zjadłem w domu. Słuchając muzyki. Z dala od telewizora.