Poszukiwań siodełka – kolejny akt
Jak długo można szukać siodełka idealnego? Takie pytanie zadałem
sobie dzisiejszego popołudnia, gdy wyruszałem w drogę, aby przetestować to, na
czym spoczywały moje cztery litery. Rozsądek nakazywałby wybranie nieco
krótszej trasy, albo przynajmniej leżącej stosunkowo niedaleko domu. To tak na
wypadek, gdyby okazało się, że miast czerpać przyjemność z jazdy, cierpię
katusze. Ja jednak postąpiłem inaczej i pokładając wiarę w sensowność wyboru
(zawsze wierzę w słuszność mych wyborów), zamierzałem zaliczyć dystans w
granicach 100 kilometrów.
Rozpocząłem od krótkiego rozruchu na pobliskich ulicach, by
ostatecznie skierować się na wschód. Na tym etapie dość często zmieniałem
kierunki, ale w końcu pojawiłem się w Staniątkach, skąd przez Zagórze dotarłem
do drogi 94. Dosyć często wracam nią do Krakowa, ale dzisiaj pojechałem w
przeciwną stronę. Pamiętam tę drogę z czasów, gdy była głównym szlakiem
komunikacyjnym, łączącym stolicę Małopolski ze wschodem. Poruszanie się wówczas
rowerem mogłoby zostać uznane za próbę samobójczą i skutkować obowiązkowym pobytem
w klinice psychiatrycznej. Powstanie autostrady A4 zmieniło wszystko. Na
wyremontowanej dziewięćdziesiątce czwórce dominuje teraz ruch lokalny,
samochody poruszają się przeważnie zgodnie z przepisami, czasem przemknie jakiś
tir, ale nie przeszkadza to rowerzyście mknącemu szerokim, gładkim poboczem.
Jechałem więc sobie spokojnie i relatywnie szybko, ciesząc się względną ciszą,
oraz… brakiem przykrych doznań w dolnej części mojej miednicy. Przejechanych
kilometrów było jednak zbyt mało, aby dąć w trąby zwycięstwa.
Przejechałem przez most na Rabie i skręciłem na południe. Nadszedł
czas, aby zmierzyć się z pagórkami, którymi Stwórca obficie przyodział
małopolską ziemię. Minąłem Siedlec, Nieszkowice, Stradomkę, Chrostową. Wkrótce
jechałem już w stronę Ubrzezia. Dotarłem do „wielce historycznej” drogi numer
966 i skręciłem na zachód. Dlaczego „wielce historycznej”? Jakoś tak skojarzyło
mi się z datą Chrztu Polski, którego 1050 rocznicę będziemy obchodzić już
jutro. Przejechałem przez Łapanów i zacząłem się wspinać. Nie dość, że pod
górę, to dodatkowo jechałem pod wiatr, ale szło mi podejrzanie lekko. Gdy
już dotarłem do szczytu wzniesienia, mogłem lekko zaszaleć na serpentynach,
którymi zjechałem do Zagórzan. Potem jeszcze jeden, tym razem skromniejszy
podjazd, a później płasko do Gdowa. Tam skręciłem w stronę Stadnik z zamiarem
dotarcia do Dobczyc. Jak się czuła moja pupa? Pojawił się niewielki dyskomfort,
nie mający jednak nic wspólnego z cierpieniem. Parłem więc niewzruszenie przed
siebie i cieszyłem się, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że
spokojnie dobiję do planowanej setki.
Za Dobczycami czekała na mnie kolejna seria całkiem słusznych
pagórków. Dziekanowice, Rudnik, Jankówka i wreszcie Koźmice Małe. Tam miałem
wybór. Mogłem albo pojechać do Wieliczki, albo do Świątnik Górnych. Nie wahałem
się długo i wybrałem wariant drugi, gwarantujący dłuższą i ciekawszą trasę.
Powoli nadciągał zmierzch. Jechałem w stronę zachodzącego słońca, którego
czerwony blask wypełniał niebo przede mną. Widoki warte uwiecznienia, ale ja
nie chciałem się zatrzymywać i jechałem przed siebie, smakując każdą chwilę. W
Świątnikach Górnych skręciłem na północ, rozpoczynając zarazem ostatni etap
dzisiejszej wyprawy. Gdy byłem w okolicach Wrząsowic, słońce ostatecznie
przekroczyło linię horyzontu. Kończyła się także moja przygoda. Jeszcze tylko
kilka pagórków, a potem „finałowy” podjazd na ulicy Sawiczewskich, po którym
czekał mnie już tylko zjazd w stronę domu.
Zatrzymałem się, wyłączyłem oświetlenie, zapisałem trasę w pamięci
Garmina i wtedy zorientowałem się, że nic mnie nie boli. Ostatnie kilkanaście
kilometrów tak bardzo mnie pochłonęły, że przestałem myśleć o tym, na czym
siedzę. Czyżbym wreszcie trafił na siodełko idealne? Na taką deklarację jest
jeszcze zdecydowanie za wcześnie, ale widzę światełko w tunelu i chyba nie jest
to lokomotywa… Pora więc zdradzić, na czym dzisiaj siedziałem. To Fizik Antares
R5 K:IUM, czyli połączenie niepowtarzalnego włoskiego designu z niską wagą.
Twarde, ale nie jak deska, lecz dostosowujące swój kształt do anatomii. Wybrałem
akurat ten model, bo wedle klasyfikacji Fizika, jestem „kameleonem”, czyli mój
tułów jest średnio elastyczny – w swobodnym zgięciu dłonie nie dotykają stóp, ale
plasują się w dolnej części piszczeli. Spełniłem więc wymagania teorii, a dzisiejsza
jazda była pierwszą odsłoną praktycznego testu. Wkrótce przyjdzie czas na
kolejne.
Fizik Antares R5 K:IUM. Jeśli wygoda dorówna wyglądowi, to będzie super.