Electric Light Orchestra
Dzisiaj po raz pierwszy w tym roku wyruszyłem na trasę na moim
podstawowym rowerze. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym pozwolił mu spokojnie
przezimować i nie dokonać w tym czasie żadnych modyfikacji. A zmiany były dość
istotne, więc myślą przewodnią dzisiejszej przejażdżki miał być test „starego”,
ale jednak „nowego” roweru. Już od rana odczuwałem lekki niepokój i dreszczyk
zbliżających się emocji. Przecież teoretycznie coś mogło się nie udać, a fakt
perfekcyjnego działania sprzętu na stojaku serwisowym nie może być w prosty
sposób ekstrapolowany na realne warunki. Dlatego chciałem, aby trasa była
maksymalnie zróżnicowana, bo to zwiększałoby szansę na obiektywną ocenę,
pozwalając jednocześnie na przeprowadzenie solidnego testu.
Co takiego zmieniło się w moim rowerze, że wymagało
przetestowania? No cóż… Zrealizowałem absolutnie szalony pomysł, aby wyposażyć go
w elektroniczny napęd, rodem ze świata profesjonalnego kolarstwa. Czy dzięki
niemu stanę się lepszym kolarzem? Nie. Czy będę jeździł szybciej? Nie. Czy
wystartuję w Tour de France? Nie. Ale przecież nie o to chodzi. Nigdy nie
ukrywałem, że uwielbiam bajery, gadżety i technologiczne nowinki, a moja
rowerowa pasja czasem lubi wymykać się spod kontroli nudnego i bezbarwnego
rozsądku.
Pierwsze kilometry zaliczyłem w okolicach domu – tak na wszelki
wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Jednak wszystko działało poprawnie,
przełożenia zmieniały się szybko i precyzyjnie, a ja powoli oswajałem się z
nowym sposobem zmiany biegów za pomocą klikania. Ruszyłem więc w dalszą drogą.
Pojechałem do Wieliczki, a później znów zawitałem w południowe okolice Krakowa,
by ostatecznie skierować się w stronę Świątnik Górnych. Ten odcinek trasy miał
sprawdzić, jak zachowa się rower na podjazdach. Tutaj także obyło się bez
niespodzianek. Odczuwałem coraz większą przyjemność z jazdy, zaliczając kolejne
kilometry, wspinając się na liczne wzniesienia i czując przysłowiowy wiatr we
włosach na szybkich zjazdach. Ze Świątnik Górnych pojechałem na wschód,
dotarłem do Gorzkowa, a potem do Koźmic Małych, by ostatecznie skierować się do
Dobczyc. Tam zakończyłem najbardziej pagórkowatą część trasy. Przez Skrzynkę i
Stadniki dotarłem do Gdowa, skąd zamierzałem dotrzeć do drogi numer 94. Te
zamiary zrealizowałem, jadąc przez Liplas i Niegowić, a tuż przed wsią Brzezie
minąłem Świątniki Dolne, a więc można powiedzieć, że zaliczyłem komplet
Świątnik. Powoli zbliżał się zachód słońca, a ja wciąż nie miałem dość i jak
dziecko cieszyłem się nową zabawką. Nadszedł jednak czas powrotu i
postanowiłem, że nie będę odbijał z głównej drogi, tylko skorzystam z jej
świetnej nawierzchni i szerokich, bezpiecznych poboczy. W ten sposób wróciłem
do Krakowa i do domu.
Czas na podsumowanie. Nowy napęd sprawdził się rewelacyjnie, ale
nie oszukujmy się. Równie dobrze sprawowała się w ubiegłym roku jego
mechaniczna wersja. Teraz po prostu nie muszę używać siły, bo do zmiany
przełożenia wystarczy lekkie kliknięcie. Myślę, że bardziej zaskoczył mnie
efekt innej zmiany. W tym sezonie zrezygnowałem z opon 23-milimetrowych na
rzecz 25-milimetrowych. Tylko 2 milimetry różnicy, a komfort jazdy jest o niebo
lepszy. A więc to prawdziwa „dobra zmiana”. Generalnie jestem zadowolony z
kolejnej mutacji mojego roweru. Mam tylko wątpliwości, czy wybrałem dobre
siodełko, bo po kilkudziesięciu kilometrach zacząłem czuć, że na nim siedzę. Z
ostateczną oceną muszę jednak poczekać przynajmniej kilkaset kilometrów.
A na koniec wyjaśniam tytuł. Electric Light Orchestra
to mój ulubiony zespół (nie mylić z ELO Part II). Od dzisiaj będzie także
ksywką mojego roweru. „Electric”, bo elektryczne przerzutki. „Light”, bo lekki.
A „Orchestra” bynajmniej nie dlatego, że coś w nim zgrzyta i piszczy, ale
dlatego, że razem ze mną stanowi dobrze nastrojony duet. Że co? Że niepoważne?
Lubię być niepoważny… i już.
Ridley Fenix w oczekiwaniu na nowe wyzwania…