Spontan
Wyjeżdżając, nie miałem sprecyzowanego planu, dokąd mam pojechać.
To zdarza mi się dość często. Postanowiłem więc, że plan będzie budował się
spontanicznie, na bieżąco, w rytmie pokonywanych kilometrów. Początek trasy
przeniósł mnie w mało weekendowy klimat placu wielkiej budowy, którą jest
wschodnia część obwodnicy S7. W zasadzie nie wiem, po co mnie tam poniosło, bo
subtelnych wrażeń krajobrazowo – przyrodniczych raczej trudno szukać pośród
rozkopanej ziemi, rusztowań i morza betonu, ale pewnie odezwała się we mnie jakaś
część inżynierskiej duszy, zafascynowanej skalą projektu i tempem jego
realizacji. Jadąc pośród konstrukcji, tych budujących się i tych już gotowych,
samotnie stojących i na razie wydających się rzuconymi bez ładu i składu pośród
brunatnych zwałów ziemi, brakowało mi tylko widoku współczesnego inżyniera
Karwowskiego i biegnącego za nim Maliniaka, wołającego „panie inżynierze, panie
inżynierze”…
Opuściwszy plac budowy, pojechałem na północ. Przejechałem ulicą
Morcinka, a potem skręciłem w stronę Raciborowic. Poruszając się cały czas na
północ, przejechałem przez Książniczki i Młodziejowice, a dojeżdżając do
Michałowic, byłem całkowicie przekonany, że skręcę na drogę numer 7 i pojadę w
stronę Krakowa. I być może tak właśnie uczyniłbym, gdybym z oddali nie ujrzał
drogi, której nie było na mapie, a która z mojej perspektywy wydawała się stromo
wznosić na jedno z okolicznych wzgórz. Takiej okazji nie mogłem przegapić i zamiast
pojechać w stronę Krakowa, przejechałem kilkaset metrów w odwrotnym kierunku i wkrótce
skręcałem w lewo, w nieznane. Szybko okazało się, że podjazd do banalnych nie
należy. Miał co prawda jedynie pół kilometra długości, ale na pierwszych dwustu
kilkudziesięciu metrach trzeba było wspiąć się o ponad czterdzieści metrów w
górę. Łatwo więc policzyć, że średnie nachylenie przekraczało 15%! Nie mogę
powiedzieć, że wyjechałem na górę z pieśnią na ustach, chyba, że pieśnią
nazwiemy odgłosy łapczywego chwytania powietrza. Na marginesie wspomnę, że na szczycie
odkryłem klub jazdy konnej, tudzież przekonałem się, że byłem jedynym, który
dotarł tam rowerem. Dookoła zaparkowane były głównie mercedesy, audi, bmw, co
może sugerować, że nie każdy potomek husarskich tradycji może sobie pozwolić na
posadzenie „czterech liter” w siodle.
Nie było innej drogi, więc pożegnałem rumaki i wróciłem na dół
tak, jak przyjechałem. I znów zamiast skręcić w stronę Krakowa, pojechałem
kilkaset metrów w drugim kierunku i skręciłem na zachód w pierwszą z bocznych
dróg, która na moim GPS’ie kończyła się podejrzanym ciągiem kresek, zwanych
linią przerywaną. Na początku był asfalt, który subtelnie prowadził mnie coraz
dalej i coraz wyżej. Jechałem sobie spokojnie, odprężając się po spotkaniu ze
wspomnianych wcześniej podjazdem, gdy po minięciu jednego z zakrętów
zauważyłem, że droga się kończy, a dokładniej mówiąc kończy się asfalt, a
zaczyna polna droga wiodąca dość stromo w górę. Podjazd wydawał się do
pokonania i taki zapewne byłby, gdyby podłoże było suche. Udało mi się pokonać
najbardziej stromy fragment, potem przejechałem jeszcze kilkadziesiąt metrów i
gdy widziałem już koniec polnej drogi, tylne koło straciło przyczepność, której
już nie odzyskało. Stanąłem. Nie było szansy, aby ruszyć w górę, więc po raz pierwszy
od niepamiętnych czasów zaliczyłem fragment trasy „z buta”.
Potem nie było już żadnych niespodzianek. Napawając się cudownymi
widokami, przejechałem przez Górną Wieś, Garliczkę i Garlicę Duchowną. Dotarłem
do Zielonek, a później do ulicy Łokietka. Byłem na przedmieściach Krakowa. Tam
skończyła się spontaniczność, czyli nie wybierałem już nieznanych mi szlaków,
lecz w miarę prostą drogą, przez centrum miasta, wróciłem do domu, kończąc w
ten sposób dzisiejszą wyprawę.
Budowa trasy S7