Mocny akcent
Cudowna pogoda towarzyszyła mi podczas ostatniej marcowej
przejażdżki. Wychodząc z domu, nie miałem do końca sprecyzowanego planu, dokąd
mam pojechać, ale chciałem, aby nie było to zwyczajne, banalne pedałowanie.
Zamierzałem zmusić organizm do wytężonej pracy, poczuć ból w nogach, a z twarzy
ścierać spływający pot. Odpowiednich do realizacji tego pomysłu dróg, nie
musiałem szukać. One leżą nieopodal mojego miejsca zamieszkania, kusząc
widokami budzącej się z zimowego snu przyrody, wyświetlając w kadrze wzroku
niezmierzone krajobrazy, powołane do życia boską partyturą stworzenia.
Rozpocząłem tradycyjnie, od rozgrzewki w Kosocicach. Pierwsze,
skromne podjazdy i test popołudniowej formy. Było nieźle, a więc skierowałem się
do Wieliczki. Stamtąd pojechałem do Sierczy. W tym krótki zdaniu kryje się
solidna praca, którą musiałem wykonać, aby na stosunkowo niedługim podjeździe
wznieść się ponad 100 metrów w górę. Potem przejechałem do wsi Rożnowa, skąd
doskonale widziałem maszt radiowo-telewizyjny na Chorągwicy. Nie zamierzałem
patrzeć na niego z dala – to był mój kolejny cel i przy okazji kolejny podjazd.
Dawno nie wspinałem się na Chorągwicę, więc czas upływał nader szybko, a trudów
podjazdu specjalnie nie odczuwałem. Może dlatego, że od pewnego czasu jest
tutaj nowa nawierzchnia, którą zbudowano oczywiście za unijne pieniądze. Gdy w
takim momencie przypominam sobie, że są idioci, którzy próbują udowodnić, iż
Polska straciła na akcesie do wspólnoty europejskiej i najlepiej byłoby
zrezygnować z członkostwa, to… zalewa mnie nie tylko pot.
Z Chorągwicy pojechałem do Raciborska, a potem do Dobranowic. Tam
skręciłem w stronę Biskupic. Widząc przed sobą wzniesienie, wiedziałem, że
uczyniłem słusznie. Kolejne sto metrów w górę na stosunkowo niedługim podjeździe.
Chciałeś się pomęczyć, to masz – powiedziałem sam do siebie i zabrałem się do
pracy. Dotarłem na szczyt, pokonałem krótki, płaski odcinek, a potem góra oddała
to, co zabrała. Szybki, bardzo szybki, gwarantujący nawałnicę połączonych sił
adrenaliny i endorfin, zjazd przez Łazany do drogi numer 966. A potem znów były
mniejsze lub większe pagórki, bo właśnie takie są uroki małopolskiej ziemi.
Przejechałem przez Trąbki, Zabłocie, Wyczesaną, Suchorabę, Zborczyce i Krakuszowice.
Skręciłem na północ, by niedługo potem dotrzeć do wsi Brzezie. Tam zakończyła
się moja „pagórkowata” przygoda. Ostatnie trzydzieści kilometrów było już łatwe,
z niewielkimi „zmarszczkami”, spokojne, odprężające.
Dzisiejsza przejażdżka była szczególna z jeszcze
jednego powodu. Po raz pierwszy od wielu lat nie używałem licznika Sigma ROX.
Został zastąpiony przez Garmin Edge 1000. Kupiłem go, gdy „padł” mój Edge 705.
Początkowo miał służyć wyłącznie jako GPS, ale szybko przekonałem się, że ma
takie możliwości, których niewykorzystanie byłoby grzechem. Testowałem go więc od
kilku miesięcy, jednocześnie przygotowując odpowiednie oprogramowania, które
miało zapewnić „ciągłość” statystyk na moim blogu, o czym zapewne kiedyś
napiszę, mając na względzie tych, którzy łączą rowerową pasję z zamiłowaniem do
techniki.