Wiosenne deja vu
Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że w święta nie znalazłem
czasu, aby choć raz wybrać się na przejażdżkę. A przecież pogoda sprzyjała. Oj,
nieładnie, nieładnie… Nie powinien zatem dziwić fakt, że dzisiaj żadna siła nie
była w stanie zatrzymać mnie w domu i choćby się waliło i paliło, na rower
wyjść musiałem. Dzięki tej decyzji mogłem przeżyć pewnego rodzaju deja vu i
poczuć się niemal dokładnie tak samo jak wtedy, gdy spędzałem urlop nad polskim
morzem. Ta sama temperatura, ten sam, silny wiatr. I tylko jeden szczegół
różnił te dwa pogodowe obrazki. Na urlopie byłem w lipcu, a teraz mamy koniec
marca.
Wiatr dawał się we znaki. Niejeden raz skutecznie wytrącał mnie z
rytmu i kierunku jazdy. Jednak nie marudziłem i nie narzekałem, bo skumulowany przez
święta bagaż węglowodanów wymagał ode mnie podjęcia zdecydowanych kroków.
Pracowałem więc solidnie, niewzruszenie i uparcie wgryzając się w masy pędzącego
na mnie powietrza, pocieszając się oczywistą myślą, że w którymś momencie
zawrócę, a wtedy ta cała zawierucha porwie mnie i popędzę do przodu niczym
drapieżny ptak, pikujący ku swej ofierze.
Trasa była kompozycją różnych widoków. Na początku zawitałem do
centrum miasta, by potem uciec w kierunku Nowej Huty. Stamtąd wróciłem w
okolice Alei 29 Listopada i skierowałem się w stronę Witkowic. Zjechałem do
Zielonek, dojechałem do ulicy Gaik, przez Rząskę dotarłem do Balic. Stamtąd
pojechałem do Kryspinowa, gdzie wreszcie nadeszła wspomniana chwila, gdy poczułem
uderzenia wiatru w plecy i już spokojnie, bez wysiłku, lekko tak i swobodnie
mogłem jechać w kierunku domu.
Na marginesie wspomnę, że nadszedł czas zmian. Była to
ostatnia przejażdżka, podczas której używałem licznika Sigma ROX 9.1. Byłem mu
wierny od wielu lat, więc śmiało mogę powiedzieć, że to koniec pewnej epoki. Zamierzam
nawet popełnić okolicznościowy wpis na ten temat.
Widok z okolic Fortu „Marszowiec”