Pożegnanie zimy
Koniec zimy. Przynajmniej tej kalendarzowej, która nawiasem
mówiąc, wcale zimy nie przypominała. Postanowiłem jednak godnie pożegnać tę
całkowicie zbędną porę roku i zaplanowałem nieco bardziej treściwą przejażdżkę,
niźli czynię to w popołudnie dnia powszedniego. Pogoda zasadniczo mi sprzyjała,
czyli nic nie padało, ani nie sypało. Wiatr też nie był „porywająco” silny.
Nawet słońce pięknie świeciło. Do pełni szczęścia brakowało jedynie nieco
wyższej temperatury, ale nie można mieć wszystkiego. Początkowo zamierzałem
wyruszyć dość wcześnie, ale mój organizm zbuntował się i postanowił odebrać
należny mu sen wraz z odsetkami za zwłokę. O godzinie, o której miałem jechać,
ja dopiero wstawałem z łóżka i zanim byłem gotowy, napojony i nakarmiony,
minęło jeszcze sporo czasu. Pierwsze obroty korbą wykonałem więc dopiero po
jedenastej.
Często piszę, że plan był prosty. Nie inaczej było i tym razem.
Plan był prosty i należało go tylko zrealizować. Najpierw pojechałem do
Świątnik Górnych, a więc dość szybko mogłem powiedzieć „dzień dobry” mniejszym
i większym pagórkom, których zdobycie oznaczało konieczność pokonania mniej lub
bardziej stromych podjazdów, które – jak powszechnie wiadomo – są solą kolarstwa.
Nieco bardziej „puszyści” amatorzy tej pięknej dyscypliny sportu nie przepadają
za nimi. Lubią je ci, których postura przypomina rysunki z podręcznika do
anatomii, a konkretnie z rozdziału opisującego układ kostny człowieka. Złośliwi
zaliczają mnie do tej drugiej kategorii, ale uwierzcie – to wierutne kłamstwo i
nadużycie. Faktem jednak jest, że od kiedy zrzuciłem balast kilkunastu zbędnych
kilogramów, to po pierwsze, udowodniłem empirycznie, że taniej jest odchudzić
siebie niż rower, a po drugie, odkryłem prawdziwą radość pokonywania
geomorfologicznych wyzwań.
Ze Świątnik Górnych pojechałem do Mogilan, a więc na trasie nadal
dominowały pagórki. Potem zjechałem do Radziszowa, gdzie skręciłem w stronę
Skawiny. Przede mną było kilka płaskich kilometrów i dopiero tuż przed Tyńcem
musiałem zaliczyć niewielki pagórek. Dotarłem do Stopnia Wodnego Kościuszko i
przejechałem na drugi brzeg Wisły, aby wkrótce zaliczyć serpentyny na ulicy
Księcia Józefa i skierować się w stronę mekki weekendowego (w lecie) wypoczynku
Krakowian – Kryspinowa. Przejechałem jeszcze kilka kilometrów na zachód, zanim
skręciłem na drogę prowadzącą do Morawicy, a po kolejnych paru kilometrach
skręcałem już na wschód, rozpoczynając w ten sposób powrót do Krakowa. Ta część
trasy była już łatwa, pozbawiona nadmiaru naturalnej „iny”, czyli endrofiny i
adrenaliny. Dotarłem do miasta i bez problemu przejechałem przez spokojne ulice.
Zima pożegnana, ale jak znam logikę pogody w naszym
nadwiślańskim kraju, to pewnie wkrótce… sypnie śniegiem. I tym „miłym”
akcentem, wierząc, że się nie sprawdzi, żegnam się do następnego razu.