Spokojnym tempem
Są dni, kiedy jeździ mi
się wyraźnie lepiej. Szybko mijam krajobrazy, napawam się ich widokiem, a sama
jazda daje mi wiele radości, przynosząc odprężenie, wprowadzając w subtelny
błogostan. Dzisiaj… nie miałem takiego dnia. Już po przejechaniu pierwszych
kilku kilometrów zauważyłem, że coś jest nie tak. Miałem wrażenie, że wiatr
wieje z każdej strony, że doskonale znane podjazdy stały się bardziej strome,
że rama wypełniona jest betonem, z opon uszło całe powietrze, a w nogach
zamiast mięśni mam gąbkę. Krótko mówiąc – było ciężko. Pomyślałem, że po
rozgrzewce wszystko wróci do normy, ale czas upływał, kilometry mijały, a
lekkość jazdy w żaden sposób powrócić nie chciała. Cóż było robić? Mogłem
oczywiście wrócić do domu, powiesić rower na ścianie i popijając gorącą herbatę,
ponarzekać trochę na brak formy. Mogłem także spróbować sięgnąć do ostatnich,
głęboko ukrytych pokładów energii i ryzykując „zatarcie silnika”, siłą zwalczyć
słabość. Mogłem wreszcie włączyć tryb „turystyczny” i dalszą część trasy
pokonać spokojnym tempem. I właśnie tę opcję wybrałem…