Radość jazdy
Zimą zazwyczaj jeżdżę po mieście. Wynika to głównie z tego, iż
popołudniu szybko zapada zmrok, a jazda po nieoświetlonych drogach nie jest ani
bezpieczna, ani atrakcyjna widokowo. W weekendy czasem robię odstępstwo od tej
reguły i uciekam gdzieś poza Kraków, ale przeważnie nie są to wymagające trasy.
Nawet najlepsze bidony termiczne częstują mnie w końcu lodowato zimnym napojem,
batony energetyczne stają się twarde jak skała, naprawa przebitej dętki mniej
lub bardziej sztywnymi palcami też nie należy do rzeczy szybkich i łatwych, że
o przyjemności już nie wspomnę. No i jest jeszcze pewna przypadłość, na którą
cierpię, gdy jest chłodno. Brzmi tajemniczo, ale jest banalna. To mój nos, a
raczej kryjące się w nim śluzówki, które zimą zachowują się dokładnie tak samo,
jak kran z uszkodzoną uszczelką. Próbowałem już wszystkiego, ale nic nie
działa. Ten typ tak już ma i koniec, co wcale nie znaczy, że dawkuję sobie
zimowe wyjazdy. Co to, to nie. Unikam jednak trudniejszych tras, bo wraz z
rosnącym stopniem ich trudności, staję się coraz bardziej pociągający – w znaczeniu
cieknącego nosa oczywiście. Ale w końcu powiedziałem sobie: dość! Ileż razy
można oddychać mieszanką smogowo-spalinową i przemykać po tym samym asfalcie?
Każdy ma jakąś wytrzymałość. Do granic swojej doszedłem właśnie dzisiaj i
postanowiłem, że niezależnie od pogody ucieknę poza Kraków.
Niebiosa częściowo mi sprzyjały. Sprzyjały, bo świeciło piękne
słońce na krystalicznie czystym i błękitnym niebie. Częściowo, bo było ledwie
kilka stopni ciepła, którego i tak nie było czuć, bo wschodni wiatr skutecznie
obniżał temperaturę. Pojechałem na południe. Na początek do Świątnik Górnych.
Pierwsze pagórki przetestowały moją zimową formę. Nie było źle, bo po solidnej
dawce makaronu nigdy nie jest źle. Podjazd lub zjazd – bez różnicy – parłem do
przodu. W Świątnikach Górnych skręciłem na wschód i pojechałem do Gorzkowa. To
w miarę łatwy odcinek, bo choć pagórkowaty, to podjazdy są krótkie i mało
wymagające, ale… ale jechałem pod wiatr, więc skromne procenty nachyleń spokojnie
mogłem mnożyć przez dwa, lub przynajmniej przez półtora. Za Gorzkowem nadal
jechałem na wschód do Koźmic Małych, a tam skręciłem na południe. Teraz miałem
przed sobą serię szybkich zjazdów. Są zjazdy – jest impreza. Żwawo mknąłem
przed siebie. Jednak im szybciej jechałem, tym chłodniejszym powietrzem
przyszło mi oddychać. Powiem szczerze, że w pewnym momencie pomyślałem, że
epilogiem dzisiejszej wyprawy będzie ból gardła, temperatura, ciepłe łóżko i
gorąca herbata z sokiem malinowym. Wszakże nie miałem już możliwości odwrotu i
wkrótce wjeżdżałem, a w zasadzie zjeżdżałem do Dobczyc. Tam znów skierowałem
się na południe, przejechałem przez centrum by później skierować się na wchód,
w stronę Gdowa.
I znów jechałem pod wiatr. Na okolicznych wzgórzach leżały żałosne
resztki śniegu. Tam, gdzie nie widziałem bieli, królowały wszystkie odcienie
brunatnego obrazu pogrążonego w zimowej hibernacji świata. Jednak od czasu do
czasu, wzorem dawnych nagrań zarejestrowanych na magnetycznej taśmie, spoza
szumów docierał do mnie delikatny śpiew ptaków – słyszalny znak, że przyroda
powoli budzi się do życia. Już niedługo, już wkrótce, jeszcze kilka tygodni…
W Gdowie kolejny raz zmieniłem kierunek jazdy. Od tej pory wiatr
jedynie sporadycznie smagał moją twarz. Jechałem na północ, chcąc dotrzeć do
drogi 94. Minąłem Liplas, minąłem Trąbki, a przed Bodzanowem musiałem zmierzyć
się z całkiem sympatycznym, niekrótkim, kilkunastoprocentowym podjazdem. Potem
było już łatwo. Zjechałem do drogi 94 i skręciłem na zachód. Od tej pory siła
wiatru stanęła po mojej stronie, przeistaczając się w naturalne
turbodoładowanie. Trzy kolejne podjazdy nie stanowiły żadnego problemu – po
prostu ich nie poczułem. Jeszcze tylko obwodnica Wieliczki i skok w bok, czyli
ucieczka w boczne ulice. Kraków. Dom.
Dzisiaj naprawdę cieszyłem się jazdą. Mknąłem z dala
od wielkomiejskiego zgiełku, wśród urokliwych krajobrazów pogórza, napawając
się świeżością przyrody i wdychając czyste powietrze. Tego mi właśnie
brakowało. Tego mi było trzeba.
Wjeżdżam do Gdowa.
Nad Rabą.