Poniedziałkowa hybryda
Weekend bez roweru jest raczej czymś wyjątkowym, a ten ostatni
takim właśnie był. Patrząc na to, co się dzieje po drugiej stronie okna, jakoś
nie miałem ochoty na cyklistyczne igraszki z naturą. Jeździłem co prawda w
gorszych warunkach, ale widząc idealnie umyty rower, żal było myśleć, że po
dwugodzinnej przejażdżce w takich warunkach, będę mógł powiedzieć (o myciu
roweru), że wykonałem kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Spędziłem więc
ten czas w domu, nie leniuchując, lecz kończąc prace nad jednym z projektów, co
zresztą ma pewien związek z rowerami, bo przecież skądś trzeba mieć środki na
te wszystkie części, narzędzia, smary, ciuchy, odżywki, napoje, suplementy, itd.
Poniedziałek, który dla większości jest najbardziej znienawidzonym
dniem tygodnia, z czego można wysnuć tylko jeden wniosek, że mało kto lubi
swoją pracę, miał być ciepły, słoneczny i pozbawiony opadów. Przynajmniej w
Małopolsce. W sumie to trochę dziwne, bo z odległych czasów dzieciństwa
przypominam sobie przysłowie „idzie luty, podkuj buty”, ale nie mam nic przeciwko
temu, aby tak już zostało. Od kiedy pozbyłem się kilkunastu zbędnych
kilogramów, jakoś gorzej znoszę mrozy, więc każdy ciepły dzień witam z radością.
I z taką właśnie radością, wzmocnioną trzema dniami bez roweru, wyruszyłem
dzisiaj przed siebie.
Poniedziałkowa trasa była hybrydą krakowsko-wielickich,
miejsko-podmiejskich dróg. Rozpocząłem (który to już raz?) od Kosocic, by
wkrótce potem zjechać do Wieliczki, przeskoczyć do Czarnochowic, wrócić do
Krakowa, dokonać rytualnego przejazdu wzdłuż Wisły na Salwator, a potem uciec w
kierunku Olszanicy. Tutaj należy podkreślić, że jazda na zachód oznaczała
zmaganie się z wiatrem, który w porywach był naprawdę silny. Ostatnim etapem podążania
w tym kierunku było wspięcie się ku niebiosom na „trójcy” ulic Chełmskiej,
Zakamycze i Orlej. Potem zjechałem do Księcia Józefa. Gdyby ktoś miał
wątpliwości, to oczywiście mowa jest o ulicy, bo prywatnie nie znam żadnego księcia,
a nawet żadnego Józefa. Jadąc wzdłuż Wisły dotarłem do Mostu Zwierzynieckiego,
przejechałem na drugą stronę i jedną z moich standardowych tras wróciłem do
domu.