Podjazd nieznany
Dzisiaj miałem dwa cele. Po pierwsze, chciałem „dojechać” do
pierwszego tegorocznego tysiąca. To akurat nie wydawało się trudne, bo
brakowało mi raptem jednego kilometra i stu pięćdziesięciu metrów. Drugi cel
był już bardziej ambitny, a przynajmniej tak mi się wydawało. Gdy wspomniałem
koledze w pracy o mojej walce z nawierzchnią na ulicy Kopernika w Wieliczce,
ten odpowiedział, że szukając samochodem sensownego objazdu robót drogowych,
trafił na ulicę, która bardziej stromo pnie się w górę, a przed wszystkim ma
lepszą nawierzchnię. Nie może być – pomyślałem. Jak to się stało, że w
najbliższej okolicy jest coś, czego nie odkryłem przez parę ładnych lat?
Bezapelacyjnie należało to sprawdzić i przekonać się na własnej skórze, a
dokładniej rzecz ujmując, na własnych mięśniach, czy ów dotychczas nieznany
podjazd faktycznie jest wymagającym połączeniem tworu natury i pracy drogowców.
Rzecz jasna, nie zamierzałem poprzestać na wspomnianych dwóch celach, bo „impreza”
byłaby zdecydowanie za krótka, ale pozostała część trasy miała już być bardziej
przewidywalna.
Realizację zadań rozpocząłem pół godziny przed zachodem słońca. To
i tak nie miało znaczenia, bo słońce istniało jedynie teoretycznie, gdyż nad
Małopolską zalegały ciemne, ponure chmurzyska. Jestem przyzwyczajony do takich
warunków, ale śmiem twierdzić, że dzisiaj było wyjątkowo smętnie. Szybko
przejechałem pierwszy kilometr z groszami, odfajkowując tym samym pierwszy „task”
z listy. A potem pojechałem do Wieliczki. Nie najkrótszą z dróg, ale okrężnie,
po uprzednim pohasaniu po kosocickich pagórkach. Byłem więc dobrze rozgrzany, gdy
wjeżdżałem do miasta kopalnią soli słynącego. Z ulicy Dembowskiego skręciłem w
Daniłowicza, której przedłużeniem jest ulica Szpitalna. Tam właśnie rozpoczęła
się główna część zabawy w nieznane.
Początkowo powitał mnie bruk. Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam, nie
wiem, kto decyduje o wyborze kostki brukowej w Wieliczce, ale ten gość ma
fantazję. Tutaj także nie ułożył czegoś normalnego w normalny sposób, ale wzorem
ulicy Kopernika zbudował nawierzchnię z wielkich „kamerdolców”. Odstępy
pomiędzy nimi nie są przykładem minimalizmu w sztuce budownictwa lądowego, ale
w przeciwieństwie do wspomnianej, nieodległej ulicy noszącej imię faceta, który
wstrzymał ziemię, da się jechać rowerem przełajowym lub górskim, bo szosówką już
raczej nie. Napędzany magiczną mocą spożytego na obiad makaronu, dzielnie
parłem w górę, zerkając od czasu do czasu na wskaźnik nachylenia, odczytując w
zapadającym zmroku wartości wyraźnie przekraczające 10%. A potem skończyła się
ulica Szpitalna, a wraz z nią skończyła się kostka, ale podjazd trwał nadal.
Wjechałem w ulicę Górską. Lubię, gdy nazwa ulicy odzwierciedla jej klimat. Było
pod górę. Potem skręt o 90 stopni, chwila oddechu na płaskim łączniku z ulicą
Czubinów, znów skręt o 90 stopni i znów pod górę. Nachylenie cały czas
dwucyfrowe, dochodzące do 13%. No i wreszcie skrzyżowanie z ulicą Rożnowską, które
oznaczało koniec podjazdu.
Potem pojechałem na zachód, powielając w dużej części trasę sprzed
kilku dni, co upoważnia mnie do świadomego i dobrowolnego darowania sobie jej
opisu.
Wracając na koniec do poznanego nieznanego podjazdu, stwierdzam,
że nie jest ani łatwiejszy, ani trudniejszy od ulicy Kopernika. Oba mają nieco
ponad kilometr długości, na którym trzeba pokonać ponad 100 metrów przewyższenia.
Średnie nachylenie jest więc niemal identyczne. Ulica Kopernika jest jednak
mniej regularna. Są tam 16-to procentowe fragmenty, ale można złapać oddech na
lżejszych partiach. Na Szpitalnej – Górskiej – Czubinów, maksymalne nachylenie
dochodzi „jedynie” do 13%. Istotną różnicą jest jednak to, że pomijając
brukowany odcinek na ulicy Szpitalnej, który zresztą można ominąć sąsiednimi
ulicami, podjazd można zaliczyć na rowerze szosowym, co jest prawie niemożliwe
na ulicy Kopernika, a w najlepszym razie mocno frustrujące i prowokujące do
głośnego wypowiadania bardzo popularnego „warczącego” słowa, określającego
członkinię związku zawodowego najstarszej profesji świata. Dbając o czystość
mowy polskiej, wybieram więc „bramkę numer 2”, czyli dzisiejszy podjazd.