Bez narzekania
Dzisiaj nie było improwizacji, czyli przed wyruszeniem w drogę,
dokładnie wiedziałem, dokąd chcę pojechać. Moje zamierzenia nie były bardzo
ambitne, ponieważ musiałem dopasować je do pogody. A ta ostatnia była z gatunku
depresyjno-smętnej, jak mam w zwyczaju nazywać aurę, która przytłacza swą
szarością, a na dodatek nie żałuje solidnych kropel deszczu. Konkurencją dla
zanurzenia się w tej pozbawionej kolorów rzeczywistości byłby zapewne wygodny
fotel przy ciepłym kominku i szklaneczka brandy w ręku, ale nie mam wygodnego
fotela, nie mam też kominka, a mocnych trunków unikam równie konsekwentnie, co
oglądania telewizji publicznej od czasu, gdy zmieniło się jej kierownictwo.
Pojechałem więc.
Początkowo dość mocno padało, ale nie robiło to na mnie żadnego
wrażenia. Wszakże to i tak lepsze od siarczystych mrozów, które teoretycznie
powinny panować o tej porze roku. Jechałem więc przed siebie, mijając smutne
krajobrazy, szare domy, brunatne połacie łąk, nagie drzewa i tonące w błocie
pola. Przyjdzie czas, gdy do tego świata powrócą kolory, wskrzeszone wiosennym
słońcem, ale to jeszcze nie tak szybko, nie teraz, nie dzisiaj. Dzisiaj jest
czas szarości, którą raczej trudno się napawać, ale trzeba się w niej odnaleźć.
Wspomniany deszcze w końcu ustał. Byłem już wtedy w
Niepołomicach. Nie pojechałem jednak do puszczy, ale do… Ruszczy. Tam
przejechałem tunelem, bacznie obserwowany przez strażnika przemknąłem obok
więziennych murów i skierowałem się w stronę Nowej Huty. Potem minąłem klasztor
w Mogile i przez Rybitwy wróciłem do domu. Jak już napisałem wcześniej, nie
była to szczególnie atrakcyjna pod względem walorów widokowych wyprawa. Ale
ważne, że była. Wszakże mogłem zostać w domu i wzorem większości obywateli
Rzeczypospolitej, ponarzekać trochę. Na wszystko, a na pogodę szczególnie.
Ubogie kolory…
… i wszechobecna szarość.