Piątkowa improwizacja
Dzisiejszą przejażdżką w dużym stopniu rządził przypadek. Czasem
tak już mam, że głowę kipiącą na co dzień pomysłami, ogarnia niemoc, pustka i
cisza. Wspomnienia skrawków rowerowych tras krążyły co prawda pomiędzy neuronami,
ale to było zbyt mało, aby zbudować solidny plan. Musiałem więc zdecydować się
na piątkową improwizację. Tzn. wcale nie musiałem, ale chciałem. Spojrzałem na nadciągające
ciemne chmury, na drzewa kołyszące się na wietrze i ruszyłem przed siebie.
Już po kilku kilometrach przypomniałem sobie, że od wieków nie
byłem na południowo – wschodnich krańcach Wieliczki, gdzie dawno temu
rozpoczęto budowę dwóch rond, co skutecznie utrudniło poruszanie się w tamtych
okolicach, czego konsekwencją było omijanie przeze mnie tych miejsc. Czy aby
nie nadszedł czas, aby sprawdzić, czy budowa została ukończona? I tak narodził
się pomysł na początek przejażdżki. Wkrótce wjeżdżałem już do Wieliczki, a
niedługo potem przekonałem się, że oba ronda są oddane do użytku. Wykonałem
rundę honorową i skierowałem się w stronę Rynku. Wtedy zaczął padać deszcz,
czym w ogóle się nie przejąłem w myśl mojej zasady: „czym gorzej, tym lepiej”.
Jakoś jednak pogubiłem się w tym deszczu pośród wąskich uliczek i wylądowałem
na ulicy Kopernika. Ucieszyłem się, bo jechałem tamtędy tylko jeden raz i to
ładnych parę lat temu. Pamiętam, że był to wymagający podjazd. Czy po kilku
latach regularnych przejażdżek okaże się łatwiejszy?
Zrazu wszystko wskazywało, że jest moc! Ale wnet skończył się
asfalt i wjechałem na bruk. Niby nic wielkiego, ale to nie był zwyczajny bruk.
Nie wiem, jaki niedorobiony patafian wpadł na pomysł zbudowania drogi z kostki stylizowanej
na średniowieczne dukty i na dodatek ułożyć ją tak, aby pomiędzy kostkami były
kilkucentymetrowe odstępy? Moje 35-cio milimetrowe opony co chwilę wpadały w
zagłębienia, co znakomicie utrudniało kierowanie rowerem. Starałem się wykorzystywać
każdy skrawek pobocza, ale ono wkrótce się skończyło. Nadzieja pojawiła się,
gdy dotarłem do asfaltowego fragmentu. Myślałem, że najgorsze już poza mną, ale
się myliłem. Wkrótce znów ugrzęzłem pomiędzy brukiem – tym razem na dobre. Przy
kilkunastoprocentowym nachyleniu nie ma szans, aby ruszyć pod górę. Musiałem
zjechać kilka metrów na podjazd do najbliższej posesji, zawrócić i znów ruszyć
pod górę. Przez głowę przeleciała mi myśl, aby dać za wygraną, ale to nie w
moim stylu. Brnąłem więc dalej, regularnie wpadając w szczeliny i poruszając
się głównie tam, gdzie chciał los, a to niekoniecznie było zbieżne z moimi
zamierzeniami. Koszmar dobiegł końca, gdy dotarłem do ulicy Rożnowskiej.
Żałuję, że zmarnowano kawał dobrego podjazdu. Rozumiem, że ta kostka jest po
to, aby ułatwić poruszanie się samochodów w zimie, a latem skutecznie pohamować
pokusę nadmiernego rozpędzenia się na zjeździe. Ale czy nie można było po
prostu ułożyć lepszego asfaltu, regularnie odśnieżać ulicę i zamontować kilka
progów zwalniających? Można byłoby wtedy wybrać się tutaj szosówką, a tak nie
ma na to najmniejszych szans.
W porównaniu z ulicą Kopernika, dalsza część
przejażdżki była pozbawiona większych emocji. Przejechałem przez Sierczę, Sygneczów,
Grabówki, Zbydniowice, Lusinę i znów znalazłem się w Krakowie. Zatrzymał mnie
przejazd kolejowy na ulicy Kąpielowej. Nie wiem, co kombinowali dzielni
kolejarze, ale stałem tam piętnaście minut, a mój organizm skutecznie
wychładzał się na deszczu. Gdy wreszcie ruszyłem, musiałem czekać, aż znajdę
właściwy rytm jazdy. W dodatku znalazłem się w pobliżu centrum miasta, a tam
rządziły samochody. Zdawało się, że były wszędzie. Światła ich reflektorów
odbijały się na mokrym asfalcie, potęgując wrażenie chaosu. I ten wszechobecny
zgiełk. Nie tego szukałem po całym tygodniu pracy. Doszedłem do wniosku, że
chyba nadszedł czas, aby wracać.