Przed „Zjawą”
Póki co, luty wygląda zupełnie inaczej, niż wynika to z moich
kilkuletnich statystyk. Powinien być najchłodniejszym miesiącem w roku, a
tymczasem temperatury są zdecydowanie bardziej wiosenne niż zimowe. Nie wiem,
jak długo ten stan się utrzyma, a więc trzeba korzystać póki czas. Zaplanowałem
więc nieco dłuższą eskapadę na dzisiaj i już miałem przystąpić do realizacji
planu, gdy zadzwoniła Monika i zapytała, czy nie wybierzemy się wieczorem do
kina na „Zjawę”? Pomyślałem, że tak rzadko chodzę do kina, że mój rowerowy
świat nie ulegnie zagładzie, jeśli przełożę wycieczkowe zamierzenia na inny
czas. Aby jednak nie zmarnowało się dopiero co skonsumowane spaghetti,
postanowiłem, że wyskoczę na krótszą eskapadkę, aby przygotować ciało i umysł do
wieczornej uczty kinomaniaka. Mocno wiało, ale energetyczny posiłek uczynił
cuda i jechało mi się wyjątkowo lekko. Tak lekko, że summa summarum dystans
wcale nie był tak skromny, jak mi się zdawało, że będzie.
A film? Krytykiem nie jestem, więc nie wiem, czy jest arcydziełem,
czy nie. To, co nieodmiennie mnie fascynuje i zarazem wkurza, to nieopanowany apetyt
widzów, sprawiający, że większość z nich wnosi do kina tonę jedzenia,
zamieniając przybytek kultury w wyszynk, wypełniając go odgłosem chrupania,
mlaskania, przeżuwania, połykania i siorbania. Ale to zupełnie inny temat…