Dzień Świstaka
Luty. Moje rowerowe statystyki jednoznacznie pokazują, że to
najchłodniejszy miesiąc. Ciekawe jak będzie w tym roku, bo póki co temperatury
są dodatnie, więc żeby średnia mocno spadła poniżej zera, powinny nadjeść tęgie
mrozy. Na razie cieszę się tym, co jest, wykorzystując łaskawość aury.
Dzień Świstaka nie był bynajmniej pretekstem do spędzenie
aktywnego popołudnia. Rowerowo zakręcony człowiek nie musi szukać pretekstów,
tylko bierze po prostu rower i jedzie. Mimo to fajnie jest znaleźć jakiś dodatkowy
element, czyli święto, rocznicę, wydarzenie, wokół którego można byłoby zbudować
miniaturową formę literacką, za jaką uważam wpis na blog. Dzisiaj chwytam się
więc wspomnianego Dnia Świstaka, nie czyniąc tego z powodu umiłowania tegoż
święta, lecz raczej z powodu wrażenia, jakie onegdaj wywarł na mnie film o
tymże tytule, którego bohater wpadł był w nieskończoną pętlę czasu. Pętla w
rzeczywistości nie była nieskończona i wzorem pobranym z programistycznego
świata dobrych praktyk, posiadała warunek zakończenia w postaci przeistoczenia
się bohatera w dobrego człowieka, bo dotychczas był raczej małym sk******** i
wzorem egoizmu. Może i dobrze, że to tylko fikcja, chociaż z drugiej strony
patrząc, gdyby tak działo się w rzeczywistości, to po pierwsze, człowiek od
razu wiedziałby, kiedy jest wspomnianym wcześniej sk********, a po drugie, miałby
szansę naprawić swoje błędy.
Jeździłem więc sobie w miejskiej scenografii, starając się spełnić
warunki nie popadnięcia w pętlę czasu, co przejawiało się tym, iż miłym
wzrokiem patrzyłem w oczy kierowcom, którzy zajeżdżali mi drogę i pieszym
włażącym pod koła mojego roweru z wiarą, iż ten zatrzyma się w miejscu. Czy to
się udało, okaże się dopiero jutro. Jeśli ponownie zobaczę datę 2 lutego 2016,
to będę wiedział, że coś poszło nie tak.
PS. Wpis opublikowałem 3 lutego, a więc wczoraj musiałem być
dobrym człowiekiem…