Walka z wiatrem
Mam taki zwyczaj, który nie jest niczym szczególnym, a rzekłbym
nawet, iż jest czymś normalnym. Przed wyjazdem sprawdzam prognozę pogody. Muszę
przecież wiedzieć, czy wystarczy założyć małą czapkę pod kask, czy raczej
kominiarkę, która zasłoni całą twarz z wyjątkiem oczu. Może nie będę musiał
nakładać ochraniaczy na buty, a być może trzeba będzie założyć drugą parę
ciepłych skarpet? Tak więc, gdy wczorajsza jednoosobowa burza mózgów przyniosła
efekt w postaci pomysłu na dzisiejszą przejażdżkę, zacząłem oczywiście od
sprawdzenia prognozy. Była dość optymistyczna. Ciepło, bez opadów i tylko
wiatr, a raczej jego siła budziła mój lekki niepokój. Miał jednak wiać
początkowo z zachodu, a później z południa, więc nie powinien być dużą
przeszkodą. Zresztą, nie ma przecież złej pogody, tylko złe ubranie. Prawda?
Już prawie dwa miesiące nie widziałem Puszczy Niepołomickiej. To
stanowczo zbyt długo. Właśnie tam skierowałem się w dzisiejsze sobotnie
przedpołudnie. Podobnie jak wczoraj, jazdę rozpocząłem od rozgrzewki w
Kosocicach. Puszcza jest płaska, więc chcąc zebrać parę „punktów” za
przewyższenia, mogłem tego dokonać wyłącznie w najbliższej okolicy. Zjechałem
do Wieliczki, aby przez Czarnochowice dotrzeć do Kokotowa i dalej, w kierunku
Niepołomic. Jechało mi się całkiem sympatycznie. Wiatr, którego się obawiałem,
nie był tak silnym, jak sądziłem. Nie utrudniał, ani nie ułatwiał jazdy. Po
prostu był. Ponieważ jazda za dnia nadal jest czymś wyjątkowym – mamy przecież
środek zimy – cieszyłem się widokiem okolic, których nie odwiedzałem od prawie
dwóch miesięcy.
Puszcza Niepołomicka powitała mnie majestatyczną ciszą zamkniętą
pośród tysięcy drzew, przez które przebijał się jaskrawy blask słońca. Z rzadka
słyszałem pojedyncze, ciche, jakby nieśmiałe śpiewy ptaków. Nie nadszedł
jeszcze czas wiosennego przebudzenia. Jechałem przez tę świątynię spokoju,
chłonąc jej nierzeczywistość, pragnąc zarazić się tą ciszą i zabrać ją z sobą,
aby stłumiła hałas codzienności współczesnego świata. Wolno płynął czas w tym
wspaniałym, nieodległym od Krakowa miejscu, ale w końcu musiał nadejść moment,
gdy obraz otaczających mnie drzew zostanie za plecami, a ja, będąc wciąż
myślami pośród nich, ruszę w drogę powrotną.
Z puszczy wyjechałem w Damienicach i niemal
natychmiast zderzyłem się z… wiatrem. To nie tak miało być. Natura zrobiła mi przykry
dowcip, nie dostosowując się do prognozy pogody. Nie dość, że wiało bardziej z
zachodu niż z południa, to na domiar złego dmuchało naprawdę solidnie. Tak
solidnie, że dym z kominów okolicznych domów układał się równolegle do ziemi. Tymczasem
ja miałem przed sobą ponad trzydzieści kilometrów, i wszystkie te kilometry
były na zachód, i wszystkie te kilometry były pod wiatr. Nie będę udawał, że
świetnie się bawiłem. Bynajmniej. To była masakra. Prędkość na płaskim spadała miejscami
do 15 km/h, a gdy przestawałem pedałować na zjeździe o nachyleniu 3%, rower
zwalniał! Miałem ze sobą tylko dwie galaretki energetyczne. To było zbyt mało.
Na kilkanaście kilometrów przed domem zapaliły mi się wszystkie możliwe
kontrolki – byłem całkowicie odłączony. Siłą woli dociągnąłem do Krakowa.
Pośród budynków przedmieścia było już nieco łatwiej, ale i tak te ostatnie kilometry
dłużyły się w nieskończoność. I w końcu ostatnia prosta. Meta. Ulga. Odprężenie.
Puszcza za mną…
… i przede mną.