Piątek, piąteczek, piątunio
Kto nie lubi piątku, ręka w górę! Nie widzę… Koniec tygodnia
pracy, niezła pogoda, spoko temperatura. Czegóż chcieć więcej? Z tej okazji
wybrałem się na przejażdżkę i nawet udało mi się zaliczyć kolejne dwadzieścia kilka
minut jazdy, nim popołudniowe słońce powiedziało „see you tomorrow” i zniknęło
za horyzontem.
Nie chcąc iść, a raczej pojechać na łatwiznę, zacząłem od
sprawdzenia wydolności oddechowej na kosocickich pagórkach. Przy okazji przetestowałem
działanie przerzutki, która zawiodła mnie dwa dni wcześniej. Jej reanimacja
zakończyła się pełnym sukcesem i mniemam, że ma więcej kilometrów przed, niż za
sobą. Świeżo nasmarowany łańcuch ledwie słyszalnie pieścił zębatki, a ja mknąłem
przed siebie na spotkanie zmierzchu. Słowo „mknąłem” na tym etapie jest nieco
przesadzone, bo wpadłem na pomysł, aby odwiedzić Libertów, a tenże
umiejscowiony jest na górze, na którą należało wyjechać. Wyjechałem. Wkrótce
potem zjeżdżałem już do Skawiny. Tam czekała na mnie przymusowa przerwa przed zamkniętym
przejazdem kolejowym. Później pojechałem do Tyńca, zastanawiając się po drodze,
którędy mam wrócić do Krakowa? Nie chciałem powielać banału jazdy wzdłuż Wisły
i dlatego szybko skręciłem w ulicę Winnicką, później przejechałem ścieżką
rowerową wzdłuż Bobrzyńskiego, docierając ostatecznie na ulicę Kobierzyńską i
dalej na Rydlówkę.
Byłem w samym centrum miasta. Ruch był okrutny, a oczy
i uszy wypadało mieć wszędzie, aby nie trafić do policyjnej kroniki wypadków.
Jechałem Rzemieślniczą, a potem Wadowicką, Kalwaryjską i Limanowskiego. Wkrótce
wjechałem na drogę rowerową i mogłem odpocząć od otaczających mnie samochodów. Pokonując
ostatnie kilometry, myślami byłem już przy sobocie i planach na nią. Rowerowych
planach…