Kolejny mroźny dzień
Magicznie iskrzące się w promieniach porannego słońca kryształki
śniegu powitały mnie, gdy zaspanymi oczami ogarnąłem pejzaż za oknem. Jedynym
śladem życia było jakieś bliżej nieznane mi ptaszysko, siedzące na jednej z
gałęzi mojego ulubionego dębu. Gdybym przed laty nie wrzucił biologii do „trzeciego
koszyka”, czyli wirtualnego miejsca przeznaczonego na przedmioty, których nie
warto się uczyć, bo do niczego mi się nie przydadzą, pewnie wiedziałbym co to
za stwór. Potem zogniskowałem wzrok na termometrze i zrozumiałem, dlaczego obraz
za oknem pozbawiony jest życia. Było -12 °C, czyli akuratna temperatura, aby
pomyśleć o… rowerowym treningu.
Monika wyszła na zajęcia, więc nikt nie mógł ostentacyjnie popukać
się w czoło, widząc jak wychodzę z rowerem w otwartą przestrzeń kosmiczną. W
międzyczasie natura zrobiła mi psikusa i temperatura wzrosła o całe 4 stopnie.
No trudno. W takim „upale” też da się jechać. Na zewnątrz było sucho, a na
asfalcie można było zauważyć charakterystyczny nalot soli – pozostałość po
pracy drogowców, którzy wbrew świeckiej tradycji nie zostali zaskoczeni zimą. Tym
razem pojechałem w kierunku północno – zachodnim. Ruch był niewielki, bo
sobota, bo przedpołudnie, bo część akumulatorów odmówiła posługi podczas próby
zakręcenia rozrusznikiem. Miałem więc święty spokój i mogłem rozkoszować się
jazdę w warunkach, które powszechnie są uważane za niezbyt sprzyjające
rowerzystom. Dotarłem do Ronda Ofiar Katynia, potem pojechałem ulicą Ojcowską i
zaliczyłem przejazd ulicą Gaik. Ulicą Łokietka wróciłem do centrum.
Przejechałem w pobliżu Wawelu, potem przez Kazimierz i wreszcie przez Podgórze.
Stamtąd mogłem najkrótszą drogą wrócić do domu, ale to byłoby zbyt proste.
Jeszcze raz przejechałem więc na drugi brzeg Wisły, dotarłem do Dąbia i dopiero
stamtąd skierowałem się w stronę ulicy Lipskiej, gdzie po raz nie wiem który, wzniosłem
się ponad tory i przewody trakcji elektrycznej, jadąc kładką
pieszo-rowerowo-tramwajową. W ten sposób pojawiłem się w Płaszowie. No, a
stamtąd miałem już blisko.
Całkiem nieźle wygląda tegoroczny styczeń. Rzecz jasna pod względem
rowerowym. Z moich prywatnych statystyk wynika, że jest najchłodniejszy od lat.
A poza tym zanosi się, że przejadę całkiem słuszną liczbę kilometrów – jak na
zimę oczywiście.