Lasek Wolski zimą
Wyruszając na dzisiejszą przejażdżkę, nie miałem bladego pojęcia, dokąd
mam pojechać. Nie chciałem po raz tysięczny odwiedzać tych samych miejsc,
tłumacząc potem sobie i innym, że przecież jest zima, a więc czas odłożyć do
wiosny pokonywanie atrakcyjnych szlaków. Pustka w głowie była przerażająca.
Jechałem przed siebie i intensywnie szukałem pomysłu. Niewiele brakowało, aby
moje poszukiwania zakończyły się dość szybko. Niedaleko domu wpadłem bowiem na
zakręcie na coś, co z daleka wydawało się tylko nierównością, a w
rzeczywistości było solidnym kawałem lodu. Przednie koło straciło przyczepność,
a ja oczami wyobraźni widziałem już siebie leżącego pośród krzaków na poboczu.
Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, nie wiem, jak utrzymałem równowagę… Wiem
jednak, że dokładnie w tym samym momencie wpadł mi do głowy pomysł na
dzisiejszą wycieczkę.
Najpierw był Park Bednarskiego. Bynajmniej nie dlatego, że chciałem
doświadczyć samotności pośród nagich drzew, ale postanowiłem sprawdzić, czy
nowe opony, o których pisałem poprzednim razem, dadzą radę w konfrontacji z
zaśnieżonym podjazdem. Opony dały radę. Ukontentowany tym faktem pojechałem
dalej, zamierzając dotrzeć do Balic. Jechałem, jechałem, a gdy byłem już na
Woli Justowskiej, pomyślałem, że po cholerę mam jechać do Balic? Tam już
bywałem zimą, a przecież niedaleko jest miejsce, w którym jeszcze nie widziano
mnie w styczniu. Moment zawahania i po chwili jechałem już w stronę ZOO.
Jakkolwiek podjazd do ZOO zmusił moje mięśnie do solidniejszej
pracy, nie miałem specjalnych problemów z jego pokonaniem. No może z jednym
wyjątkiem. Potrzebowałem hektolitrów tlenu, a kominiarka skutecznie blokowała
jego dopływ do płuc. Naciągnąłem ją więc na brodę i uparcie wspinałem się ku szczytowi
wzniesienia. Nie było to specjalnie trudne, bo droga była odśnieżona. Problemy
pojawiły się dopiero później. Czarny asfalt skończył się tuż za parkingiem przy
ogrodzie zoologicznym. I wszystko byłoby w porządku, gdybym nie wpadł na
pomysł, aby zjechać Aleją Wędrowników. Dukt ów soli nie widział, więc
przywitało mnie morze bieli aż po horyzont. To jednak nic w porównaniu z
faktem, iż nie przewidziałem, że zimową porą dziatwa wykorzysta słuszne
nachylenie tej drogi, zmieniając ją w tor saneczkowy. Reasumując, było stromo,
biało i ślisko. Efekt? Po raz pierwszy w życiu zjeżdżałem wolniej niż
wjeżdżałem. Nie mogłem się rozpędzić, bo hamulce gwarantowały jedynie blokadę
kół, a nieobracające się koła są wystarczającym powodem do wejścia w bardzo
intymny kontakt z gęsto rozrzuconymi po okolicy drzewami. Jechałem więc wolno,
odprowadzany pełnym zdziwienia spojrzeniem dzieciaków. Jeden z nich, wytarzany
w śniegu od stóp do głów, powiedział nawet: „ale hardcore”. Chyba nie widział
przerażenia w moich oczach i duszy na ramieniu…
W jednym kawałku zjechałem do ulicy Księcia Józefa. Nadszedł czas
powrotu. Tym razem obyło się bez przygód i bezpiecznie wróciłem do domu.
Aleja Wędrowników w okowach zimy.
Ridley X-Bow – „zimowy” rower w zimowej scenerii.