Wegetariańsko z lekkim szałem
Objawienie Pańskie potocznie zwane świętem Trzech Króli,
przyniosło Małopolsce zdecydowane ocieplenie. Temperatura była wszakże ujemna,
ale czymże jest marne -1 °C przy niedawnych sążnistych mrozach? Toż to prawie
Hawaje! Z jednym, małym wyjątkiem. Widok za oknem był alegorią depresji i
smutku – szaro, nijako, ponuro. Mimo to uznałem, że dobry to czas na przejażdżkę
w zimowym krajobrazie. Spadło przecież trochę śniegu, co w naszym klimacie
zaczyna być prawdziwie deficytowym zjawiskiem.
Zanim jednak wyszedłem z rowerem przed dom, musiałem dopełnić
pewnego rytuału, dzięki któremu idealnie wpasowałem się w to, co o rowerzystach
myśli Minister Spraw Zagranicznych. Zjadłem wegetariańskie śniadanie. Wyłącznie
jogurt, banan, orzechy i musli. No i obowiązkowa kawa. Dopiero potem, w
poczuciu dobrze spełnionego obowiązku Polaka gorszego sortu, wyruszyłem na
spotkanie przygody. Poruszałem się pustymi ulicami i ścieżkami rowerowymi. Te
pierwsze były mocno posypane solą, więc czarne i przyczepne. Z tymi drugimi
było różnie. Raz białe, raz czarne, raz białe, ale z nalotem żółtego piasku. Do
wyboru, do koloru. Szybko przekonałem się, iż moje podejrzenia, że żywiołem
moich opon nie jest bynajmniej śnieg, lód i zimowa aura, okazały się całkowicie
słuszne. Na podjazdach tylne koło traciło przyczepność, a na zakrętach w lewo śmiało
mógłbym konkurować z Januszem Kołodziejem. Dlaczego w lewo? Bo jestem
praworęczny, czyli – niespodzianka – wolę lewe zakręty. Dlaczego z Januszem
Kołodziejem? Bo jest żużlowcem, a oni jak powszechnie wiadomo, skręcają wyłącznie
w lewo. Mimo pewnych kłopotów, które tu nieco przejaskrawiłem, jechało mi się
całkiem przezwoicie. Zresztą nie byłem sam. Minąłem przynajmniej kilkunastu, a
w polu widzenia pojawiło się pewnie drugie tyle, entuzjastów rowerowych wrażeń.
Pewnie byli wśród nich wegetarianie, ale nie to jest najważniejsze. Tenże sam minister,
o którym pisałem wyżej, stwierdził, że – cytuję – „w Polsce możliwość jazdy na
rowerze to są 2-3 miesiące w ciągu roku. Tymczasem często szykujemy w miastach
infrastrukturę, jakbyśmy tymi rowerami mogli jeździć cały rok”. Tak, jasne… Jechałem
dzisiaj saniami, a ci, których widziałem byli dementorami z Azkabanu. Oj, Panie
Ministrze, trzeba czasem pomyśleć, zanim palnie się coś głupiego…
Nie mogłem sobie odmówić tej odrobiny kąśliwości o
lekkim zabarwieniu politycznym, ale już wracam na rowerowy szlak. Punktem
zwrotnym był Most Zwierzyniecki. Miałem co prawda siłę i ochotę, aby jechać
dalej, ale zapomniałem o jednym, małym, malutkim, subtelnym drobiazgu. Ostatnio
było sucho, więc na moim łańcuchu radośnie połyskiwał smar na warunki suche. Dzisiaj
po dwudziestu kilometrach był już wypłukany w stopniu, który zamienił napęd w
jeden wielki instrument muzyki nowoczesnej, którego dźwięki wrzynały się w mój
mózg i duszę, boleśnie je raniąc i doprowadzając do lekkiego szału. Zawróciłem
więc i spokojnie pojechałem w stronę domu.
Szarość, szarość, szarość…