Po świętach
Święta minęły tradycyjnie, czyli nadspodziewanie szybko. Rzecz
jasna starałem się zachować umiar i rozsądek, ale jakże nie ulec smakom i zapachom
suto zastawionego wigilijnego stołu? W pierwszy poświąteczny dzień należało
zatem przekształcić nadmiar węglowodanów w czystą, zdrową energię, czyli wybrać
się na jedną z ostatnich tegorocznych przejażdżek rowerowych. Należało ponadto
wykorzystać łaskawość pogody i wykonać kolejny duży krok na drodze do pobicia
najlepszego rowerowo roku, czyli 2011. A prognozy są nadzwyczaj zgodne w swoim
pesymizmie – ten dzień miał być ostatnim tak ciepłym i pogodnym.
Wyruszyłem przed południem. Rozgrzewkę zaliczyłem w
najbliższych okolicach, a potem skierowałem się w stronę centrum miasta. Ruch
był niewielki, skromna liczba samochodów przy hipermarketach świadczyła o tym,
że mieszkańcom nie zabrakło świątecznego jadła i napojów. Mogłem więc
bezpiecznie poruszać się po pustych ulicach i w ten sposób dojechałem na ulicę
Łokietka. Stamtąd pojechałem do Rząski, a potem do Balic i jeszcze dalej do
Morawicy. Ta część przejażdżki cały czas prowadziła pod wiatr, ale później, gdy
skręciłem do Liszek i nieco okrężną drogą dotarłem do Piekar, wiatr stał się
moim sprzymierzeńcem. Patrząc na licznik, widziałem, że do pobicia rekordu brakuje
mi coraz mniej kilometrów i mogę to zrobić choćby dzisiaj. Mimo to odpuściłem i
postanowiłem te kilka kilometrów zostawić sobie na następny raz – ot tak dla
zwiększenia dramaturgii.