Biologiczny „firmware”
Dzień po firmowej wigilii pracowałem zdalnie. Bynajmniej nie
dlatego, że byłem w stanie uniemożliwiającym mi bezpieczne dotarcie do pracy,
ale głównie z tego powodu, że od pewnego czasu zauważam, iż mój organizm, a
więc także zegar biologiczny, synchronizuje się z rytmem przyrody. Ci bardziej
złośliwi powiedzą zapewne, że to po prostu symptomy nadchodzącego schyłku
żywota, ale faktem jest, że człowiek, od wieków szukający sposobów na
okiełznanie świata, z biologicznego punktu widzenia działa raczej wbrew naturze
niźli w zgodzie z nią. Kiedyś, gdy ruch elektronów w czymś, co dzisiaj nazywamy
przewodnikiem, był jeszcze tajemnicą, a źródłem światła w najlepszym razie były
świece, przeciętny obywatel kładł się był w łożnicy tuż po zachodzie słońca, a
wstawał wraz z jego pierwszymi promieniami. Latem więc spało się krótko, zimą
długo, ale komuś to przeszkadzało, więc nieuchronny postęp sprawił, że czy
wiosną, latem, jesienią czy zimą, chodzimy spać o tej samej porze. Jednakowoż
gdzieś w głębokich warstwach neuronów nadal jest zainstalowane to pierwotne
oprogramowanie i w moim przypadku, co zapewne ma jakiś związek z wiekiem, ów „firmware”
daje o sobie znać. Po krótkim letnim śnie zrywam się bladym świtem wypoczęty,
uśmiechnięty, gotowy do wyzwań i bez prawienia przed lustrem afirmacji wiem, że
wszystko mi się uda. Zimą staję się ospały, leniwy, ziewający, zdecydowanie
bardziej pesymistycznie nastawiony do wszystkiego, powtarzający wraz z
Kłapouchym: „to i tak się nie uda”. Na szczęście wiem, że to tylko stan
przejściowy, który można podsumować klasycznym hasłem: „byle do wiosny”.
Wstęp miał być krótki, a wygląda na to, że będzie dłuższy od
zasadniczej treści. Wprowadzenie miało jedynie podkreślić fakt zdalnej pracy,
bo było to istotne z punktu widzenia planowanej przejażdżki. Jak bowiem wiadomo
czytelnikom mojego bloga, zdalna praca oznacza, że nie tracę czasu na
popołudniowy powrót do domu, tylko od razu wskakuję na rower i jadę. Dzisiaj
właśnie tak uczyniłem i pojechałem, ciesząc się przynajmniej dwoma kwadransami
jazdy nie w ciemności. To jednak był jedyny powód do radości, bo Kraków kolejny
raz pogrążył się w morowym powietrzu smogiem zwanym. Nie było może aż tak źle,
jak niedawno, ale czuło się ten wszechobecny smrodek i syfek. Przestrzeń stała
się przeźroczysta dopiero wówczas, gdy wdrapałem się na okoliczne wzgórza i
uciekłem poza granice miasta. Tam mogłem odetchnąć czymś, co już miało pewne
znamiona świeżego powietrza. Było dość ciepło jak na tę porę roku, więc
pozwoliłem sobie na nieco dłuższą przejażdżkę, co zdecydowanie poprawiło mój
nastrój, który – jak napisałem w przydługawym wstępie – zimą zawsze jest gorszy.