Jadę dalej
No i dojechałem do 50000 kilometrów. Prawdę mówiąc, zauważyłem to
dopiero po powrocie z dzisiejszej przejażdżki. Nie ukrywam, że taka okrągła
liczba bardzo mi się podoba, ale – tutaj użyję frazy ostatnio mocno nadużywanej
przez ludzi „lepszego sortu” – trzeba użyć właściwej miary. Zajęło mi to bowiem
aż sześć lat, podczas gdy Robert W., używający nicka „robert1973”, podobny dystans
pokonuje w… jeden rok. Szampana więc nie będzie, ale jednego, skromnego piwa
sobie nie odmówię.
Ponieważ znudziła mnie monotonia ostatnio zaliczanych tras, tudzież
ich łatwość, postanowiłem wybrać się w nieco inne okolice. Na początek
zafundowałem sobie mocną rozgrzewkę na ulicy Niebieskiej. Było to ważne, bo
temperatura oscylowała w okolicach zera stopni. Potem dotarłem do ulicy
Sawiczewskich, skąd zjechałem do Myślenickiej. Szybki zjazd nieco mnie
wychłodził, ale wkrótce mogłem znów „dorzucić do pieca”, na pagórkowatej drodze
w stronę Libertowa. A później to już naprawdę było mi gorąco, bo Góra
Libertowska, jak sama nazwa wskazuje, jest na górze, więc znów trzeba było
trochę popracować. Za Libertowem spokojnie zjechałem do Skawiny. Spokojnie, bo
na krętym odcinku drogi nie ma latarni, a światło mojej lampy wgryzało się w
czarną przestrzeń wolniej niż mój rower. Dalsza część przejażdżki była już dość
łatwa. Pojechałem do Tyńca, a potem wzdłuż Wisły do Krakowa. Na tym odcinku
było najchłodniej i temperatura ujawniła wszystkie niedoskonałości mojego
ubioru, a konkretnie rękawiczek. Niby zimowe, a dłonie stawały się coraz
bardziej sztywne. Ruszałem więc palcami, aby pobudzić krążenie, co na szczęście
zakończyło się pełnym sukcesem oraz konkluzją, że trzeba będzie kupić coś
cieplejszego.
50000 kilometrów za mną. Jadę dalej…