Dziesięć tysięcy
Udało się! Dojechałem do dziesięciotysięcznego kilometra przed
terminem, czyli przed końcem roku. To taka ładna i okrągła liczba, chociaż
patrząc na tutejsze statystyki, widzę, że „dziesięciotysięczników” jest ponad setka,
a kolejnych kilkudziesięciu stoi u drzwi i kołacze. A więc żadne „halo” w skali
globalnej, ani oszałamiający sukces. Ale za to w moim małym świecie jest co
świętować. Wszakże to drugie takie wydarzenie w „karierze” średniowiekowego –
nie mylić ze „średniowiecznego” – faceta. Dom Perignon nie otworzę, bo mnie na
niego nie stać, ale jeden kufelek złocistego napoju, wypity wieczorową porą w
miłym towarzystwie, nie zaszkodzi.
To mój ostatni rowerowy wypad w listopadzie. W grudniu pewnie za
bardzo nie poszaleję, więc pobicie mojego osobistego rekordu rocznego dystansu
pozostawię na inny czas, a może nawet na „nigdy”? Lubię co prawda liczby, statystyki,
podsumowania, wykresy, ale nie jeżdżę dla nich, tylko dla siebie. A ta cała
elektroniczno-matematyczno-informatyczna otoczka jest po prostu skutkiem
ubocznym bycia inżynierem tudzież niepoprawnym gadżeciarzem. A skoro już padło
to słowo, to wczoraj i dzisiaj testowałem nową „zabawkę”. Co to było i jaki był
efekt testów, pozwolę sobie zachować na inny czas, bo kilka rzeczy muszę
jeszcze dopracować.
A na razie udaję się w kierunku lodówki, aby wyciągnąć zeń napój,
o którym wspomniałem kilka zdań wcześniej…
W tym niekoniecznie romantycznym miejscu dojechałem do 10000 kilometrów.