Sobotni wypad
Nareszcie sobota. Jeden z dwóch dni w tygodniu, w których nie
muszę poruszać się rowerem w ciemności. Złośliwość losu sprawiła jednak, że nie
czułem się najlepiej. Dopadło mnie coś o znamionach przeziębienia i bolało mnie
gardło. A tymczasem po drugiej stronie okna było zimno i tradycyjnie ponuro.
Jechać, czy nie jechać? Oto jest pytanie… na które szybko udzieliłem sobie
jedynej słusznej odpowiedzi.
Wychodząc z domu ucieszyłem się, że ulice są w miarę suche.
Ucieszyłem się, bo Ridley X-Bow przeszedł był właśnie operację gruntowego
czyszczenia i przestał przypominać zawodnika, który właśnie ukończył
runmageddon. Planu oczywiście nie miałem, a więc można powiedzieć, iż wybrałem
opcję „pełen spontan”.
Zacząłem od dawno nie odwiedzanej ulicy Hallera. Nadzwyczaj
łatwo poradziłem sobie z podjazdem i rozochocony tym stanem rzeczy, mimo –
przypominam – bólu gardła, pojechałem dalej, ku ulicy Kuryłowicza. Tamże
skręciłem w stronę Wieliczki, rozpoczynając dość długi i łagodny zjazd,
wspomagany dodatkowo zachodnim wiatrem. Szybko zawitałem do stolicy polskiej
soli i równie szybko ją opuściłem, chociaż nie bez pewnych kłopotów, bo jadąc w
stronę ulicy Czarnochowskiej, musiałem pokonać dość zacny podjazd i po prostu
zabrakło mi powietrza. Ale nie dlatego, że byłem słaby, ale dlatego, że ubrałem
kominiarkę, która nadzwyczaj skutecznie powstrzymała przepływ życiodajnego
gazu. Gdy już wróciłem do siebie, czyli zacząłem normalnie oddychać, wjeżdżałem
na przedmieścia Krakowa, by bocznymi drogami dotrzeć do Rybitw, a stamtąd do
Dąbia, gdzie przejechałem na drugą stronę Wisły. Zazwyczaj unikam w weekendy
poruszania się po najpopularniejszej krakowskiej trasie rowerowej, bo ruch tam
panuje okrutny i dwoje oczu to zbyt mało, aby jechać w miarę żwawo i przeżyć
oraz dać przeżyć innym. Jednak zasada ta nie obowiązuje w tak „piękne inaczej” dni,
jak dzisiaj. Spokojnie mogłem więc zaliczyć cały odcinek Dąbie – Mirowska, z
małą przerwą na Salwatorze, gdzie – jak wiadomo – trasa rowerowa traci swą
ciągłość i trzeba zapychać po nierównym chodniku lub lawirować wśród
automobili. Drugą wyrwą w „życiorysie” tej trasy jest kładka rowerowa przy
Kolnej. Istnieje od wielu lat, jeździłem nią dziesiątki razy i wciąż nie mogę
się doczekać, żeby był do niej cywilizowany dojazd. Ten obecny to po prostu
ubita ziemia, przy czym słowo „ubita” dotyczy suchych i upalnych dni, bo gdy
spadnie deszcz, to zamienia się w błotne rozlewisko, które z romantycznymi
krajobrazami serialu „Nad rozlewiskiem”, nie ma nic wspólnego. Pokonawszy
brunatną papkę, znalazłem się po drugiej stronie rzeki i rozpocząłem spokojny
powrót do wielkiego miasta i położonego w jego południowo – wschodnich okolicach,
mojego małego miejsca na ziemi, skąd ledwie mały skok dzieli mnie od pięknych
wzgórz, zielonych wiosną, a teraz nagich i smutnych, pokornie czekających na
zimę.