Niedzielny deszcz
Znałem kiedyś pewnego człowieka, który, gdy tylko jesienna szarość
przekraczała bramę jego pięknego ogrodu, wyjeżdżał hen na drugą półkulę, aby
cieszyć się widokiem słońca i bezchmurnego nieba. Uciekał w ten sposób przed
depresją, potęgowaną przez niepogodę. Do Polski wracał wraz z pierwszą wiosenną
zielenią. Przypomniałem sobie o tym właśnie dzisiaj, gdy obudziłem się i wyjrzałem
za okno… Depresyjno-pesymistyczny widok sprawił, że w pierwszej chwili nawet
nie pomyślałem, aby w takich warunkach zebrać się w sobie, czyli do kupy, i
ruszyć przed siebie na rowerową wycieczkę. Jednakże gdy tylko pierwszy szok
minął, doszedłem do jedynego słusznego wniosku, że tylko rower może poprawić
mój kiepski nastrój. Pojechałem więc…
Deszcz padał raz mocniej, raz słabiej, a czasem tylko
mżył. Po raz kolejny doceniłem rzecz, która co prawda odbiera rowerowi
agresywny charakter, ale gwarantuje powrót do domu w stanie przypominającym
człowieka. Mówię oczywiście o błotnikach, dzięki którym spokojnie pokonywałem wszystkie
kałuże. Czym dłużej jechałem, tym lepiej się czułem, a szarość i „mokrość” nie
okazały się tak złe, jak to początkowo wyglądało. Dobrze, że nie zostałem w
domu, pomstując na uroki listopadowej aury, a zamiast tego spróbowałem się z
nią zaprzyjaźnić w myśl starej zasady: „jak się nie ma, co się lubi, to się
lubi, co się ma”.