Ruchliwy wtorek
Dzisiaj wyjechałem nieco wcześniej niż zwykle, więc na początek
mogłem uciec z miasta. Dobry był to pomysł, bo nieznane mi siły natury
sprawiły, że dym z kominów, a więc zanieczyszczeń i wszelakich toksyn moc,
zamiast uciekać hen w górne warstwy atmosfery, kisił się tuż nad ziemią. Może i
takie „obłoczki” ładnie wyglądały, ale oddychanie ową mieszanką do specjalnie
ekscytujących wrażeń nie należało. Pojechałem więc na wschód, z zamiarem
dotarcia w okolice Puszczy Niepołomickiej. Ruch na drodze panował okrutny, co
mi nie odpowiadało, bo nie dawało szans na odprężenie, którego bardzo potrzebowałem
po dniu spędzonym przed ekranem komputera.
Zmierzch dopadł mnie, nomen omen, w Szarowie. Miałem dość jazdy z
maksymalnie napiętą uwagą, więc pomyślałem, że skoro mój rower jest przełajowy,
to czas wykorzystać jego możliwości i skręciłem do lasu z zamiarem dotarcia na
skróty do Niepołomic. Pomysł miałem dobry, bo jazda pośród roznegliżowanych
drzew, po dywanie utkanym ze złotych liści, w zapadającym mroku i wieczornym
chłodzie, przeniosła mnie w spokojny świat ukojenia. Jednak dobre dość szybko
się skończyło i wkrótce znów pojawiłem się pośród cywilizacji. Przejechałem
przez Niepołomice, pokonałem most na Wiśle i zaraz potem skręciłem w stronę
Ruszczy. Boczne drogi dawały większą szansę na ciszę i spokój, ale nie dzisiaj.
To wyglądało tak, jakby wszyscy uparli się, żeby akurat dzisiaj wsiąść w
samochody i ruszyć na podbój miasta i jego okolic.
Dojechałem do Nowej Huty, a potem skierowałem się w
stronę Dąbia. Na tym odcinku korzystałem z dróg dla rowerów, dzięki czemu
ciśnienie mi nie skakało, a i serce mogło bić spokojniejszym rytmem. „Rumakowanie”
zakończyło się, gdy dojechałem do stopnia wodnego. Moim oczom ukazały się dwa
rzędy ciasno upakowanych samochodów, pokornie stojących w długich szeregach: jeden
w kierunku Alei Pokoju, drugi w stronę Nowohuckiej. Jak wspomniałem – samochody
stały. Tymczasem ja, szybko, acz spokojnie, jechałem środkiem drogi, brutalnie
wykorzystując przewagę, jaką w takich warunkach dawał mi rower. Wkrótce
dotarłem do Lipskiej, a potem – korzystając oczywiście z nowo otwartej kładki –
zawitałem do Płaszowa. Stamtąd do domu miałem już tylko kilka kilometrów.