Debiut Ridley X-Bow
Na taki moment czekał mój nowy rower do „zadań specjalnych”. Owe
„zadania” to oczywiście jazda w niesprzyjającym czasie później jesieni, zimy i
wczesnej wiosny, gdy żal ściskałby serce na samą myśl, aby w takich warunkach
katować swój podstawowy, dopieszczony w każdym calu, rower. Nie spodziewałem
się tylko, że moment ten nadejdzie już w pierwszej połowie października, która winna
kojarzyć się raczej z naszą polską, złotą jesienią, a nie z tym, czego
mieszkańcy Małopolski doświadczyli w poniedziałek. Po jesiennym ataku zimy nie
pozostało już wiele śladów, ale ciemne chmury, deszcz i mokry asfalt były
wystarczającym powodem, aby przetestować w praniu nową „zabawkę”. A pierwsza
jazda jest zawsze niewiadomą. Niby wszystko jest wyregulowane, sprawdzone, przetestowane
na wylot, ale w czystych, domowych, niemalże laboratoryjnych warunkach.
Ubrany stosownie do wszechobecnej szarości, połączonej z silnym wiatrem
i słabym deszczem, ruszyłem przed siebie. Pierwsze wrażenia były pozytywne,
czyli nic nie trzeszczało, nic nie zgrzytało, wszystkie przełożenia wchodziły
gładko i bezboleśnie. Zastrzeżenia mam tylko do tylnego błotnika, który na
większych nierównościach potrafi stuknąć w obejmę przedniej przerzutki. To
drobiazg, ale wszystko musi być perfekcyjnie zrobione, a więc muszę przykleić
tam kawałek miękkiej gumy, co powinno rozwiązać problem. Skoro już jestem przy
nierównościach, to muszę przyznać, że w porównaniu z wyścigowym Fenixem, X-Bow
jest jak amerykańska limuzyna z lat 70 ubiegłego stulecia. Pokonuje je
dostojnie, tłumiąc wstrząsy w takim stopniu, że mógłbym w trakcie jazdy popijać
popołudniową herbatę wprost z filiżanki, bez obawy uronienia choćby jednej kropli.
To oczywiście zasługa 32-milimetrowych opon, które, choć zostały „nabite” do
maksymalnego dopuszczalnego ciśnienia, pozostały wystarczająco miękkie, aby
zapewnić komfort.
Zbudowany przeze mnie, wyposażony w pełne błotniki i „pancerne”
opony, Ridley X-Bow nie jest lekkim rowerem. Priorytetem była bowiem odporność
na trudne warunki i ograniczenie do minimum możliwości wystąpienia awarii,
choćby takiej, jak złapanie gumy – klejenie lub wymiana dętki na mrozie nie
należy do przyjemności. Cięższa konstrukcja, większa masa rotująca i szersze
opony robią swoje. Przyspieszenie nie jest mocną stroną tego roweru. Podobnie
jak pokonywanie podjazdów. Co innego na płaskim. Tam po rozpędzeniu, X-Bow jest
niczym M1 Abrams śmigający po irackiej pustyni – pokona wszystko. Tyle, że
czasem trzeba gwałtownie wytracić prędkość, co z reguły osiąga się poprzez naciśnięcie
hamulców. Rower wyposażyłem w mechaniczne, przełajowe tarczówki. Muszę się z
nimi oswoić, bo wymagają mocniejszego naciśnięcia dźwigni niż używane w
podstawowym rowerze hamulce szczękowe. Zobaczę, jak będą się zachowywać po
dotarciu.
Dystans nie był powalający, prędkość średnia mało ekscytująca,
żeby nie powiedzieć żałosna. Przyczynił się do tego silny wiatr i fakt, że
jeździłem głównie po mieście, czyli byłem skazany na notoryczne zwalnianie i
zatrzymywanie się. Na bardziej obiektywną ocenę przyjdzie zatem jeszcze czas. A
póki co, jest nieźle.