Szary wieczór
Jakaś dziwna szarość zapadła pod wieczór, nie wyglądając
bynajmniej na ów, złą sławą słynący, krakowski smog. Byłem już wtedy na
rogatkach miasta, podążając na południe, odwiedzając miejsca, w których nie
byłem już całe wieki. Wśród nich była wieś Gaj, leżąca przy zakopiance, znana z
tego, że jej mieszkańcy codziennie ryzykują życiem, usiłując przejść z jednej
na drugą stronę ruchliwej trasy. Przekonałem się sam o skali problemu, usiłując
wykonać lewoskręt z drogi podporządkowanej. Pierwszy etap, czyli wjechanie do
połowy skrzyżowania, udał się nadspodziewanie szybko. A potem czekałem,
czekałem i czekałem… Ani jeden samochód jadący od strony Krakowa nie sprawiał
wrażenia, aby poruszał się z dozwoloną prędkością. A przecież w tym miejscu
jest ograniczenie, bo na skrzyżowaniu jest przejście dla pieszych, które
wielokrotnie było sceną dramatów. Spacer przez pole minowe wydaje się być
zdecydowanie łatwiejszy niż bezpieczne dotarcie na drugą stronę wspomnianego
skrzyżowania. Wreszcie pojawiła się luka i z duszą na ramieniu włączyłem się do
ruchu. Uff… Na szczęście nieopodal powstaje kładka dla pieszych, której od
dawna domagali się mieszkańcy.
Kilkaset metrów dalej skręciłem na zachód, ale
pożałowałem swojej decyzji, bo po około kilometrze asfalt zamienił się w żwir.
Rower szosowy na żwirze raczej kiepsko się prowadzi, więc zrobiłem to, czego
nie znoszę, czyli zawróciłem. Znów pojawiłem się na zakopiance, aby przejechać
kilkaset metrów i skręcić do Mogilan. A potem było już klasycznie, czyli
najpierw pojechałem do Radziszowa. Na ulubionym zjeździe otarłem się o osobisty
rekord prędkości maksymalnej. Otarłem niemalże dosłownie, bo na zakręcie
spotkałem… ciężarówkę. Droga wąska, ciężarówka szeroka, ja rozpędzony. Było
trochę nerwowo, ale dałem radę. Z Radziszowa pojechałem do Skawiny, a stamtąd
do Tyńca. Wkrótce zastał mnie, ukryty przed światem za chmurami, zachód słońca.
Włączyłem oświetlenie i spokojnie wracałem do domu. A po drodze spotkałem prawdziwie
„hardcorowego” rowerzystę, a może raczej idiotę. Zaliczył chyba wszystkie
możliwe czerwone światła na wszystkich skrzyżowaniach. W końcu nie wytrzymałem
i wyprzedzając go nasty raz, zaraz po tym, jak o mało co nie wjechał pod
tramwaj, powiedziałem – to cud, że pan jeszcze żyje. Spojrzał na mnie wzrokiem,
który wyrażał miejsce, gdzie ma to, co o nim myślę i pojechał w swoją stronę. Taka sytuacja.