Tryptyk jesienny – Sobota
Wczoraj było płasko, a więc łatwo i dość… nudno. Dzisiaj, czyli w
kolarskiego weekendu dzień drugi, postanowiłem, że przepalę nogę na wzgórzach,
które dumnie wznoszą się ku niebu na południe od Krakowa. Mimo soboty, nie
zerwałem się jednak bladym świtem, ale pozwoliłem sobie na nieco dłuższy,
weekendowy sen i na trasę wyruszyłem dopiero wczesnym popołudniem.
Tym razem rozgrzewałem się w okolicach Bieżanowa, zaliczając
między innymi przejazd przez świeżo wyremontowany fragment ulicy Bieżanowskiej.
„Wesoła” to była jazda, bo mniej więcej co 150 – 200 metrów, drogowcy położyli
progi zwalniające, które sprawiają, że rower staje się tutaj bezsprzecznie
najszybszym środkiem lokomocji. Samochody co chwilę muszą zwalniać, a potem nie
mają już szans na dogonienie rowerzysty. Zostawiłem więc samochodowe „grupetto”
daleko za sobą.
Potem była Wieliczka, ulice Krzemieniecka, Sawiczewskich,
Myślenicka, Chałubińskego i wreszcie dojazd do Wrząsowic, ale tym razem przez
Lusinę. Pierwsze pagórki miałem więc za sobą, a przede mną były kolejne, bo
droga, którą jechałem, bynajmniej do płaskich nie należała. Przejechałem przez
Konary i dotarłem do głównego szlaku wiodącego z Mogilan do Świątnik Górnych.
Później, przez jakiś czas było standardowo, czyli Gorzków, Koźmice Małe i zjazd
do Dobczyc. Tam przejechałem przez centrum i skierowałem się na południe.
Pojechałem trochę dalej niż zwykle i miast w stronę Stadnik, skręciłem w stronę
wsi Krzyworzeka. Miejscowość ta leży ponad rzeczką o tej samej nazwie, przy
czym słowo „ponad” ma tutaj kluczowe i bardzo dosłowne znaczenie, albowiem po
przejechaniu ledwie kilkuset metrów, rozpoczyna się podjazd z gatunku „nie byle
jakich”. Liczy sobie kilometr, ma średnie nachylenie 9,4%, a maksymalne 13%.
Nie sposób go więc nie zauważyć, ani nie poczuć w nogach, chyba, że ma się na imię
Rafał, a na nazwisko Majka. Tak na marginesie, to właśnie z nieodległych
Raciechowic pochodzi żona naszego króla gór. Gdy dotarłem na szczyt, okazało
się, że to dopiero początek zabawy, bo wspólnym mianownikiem kilkunastu
najbliższych kilometrów, miał być niemal całkowity brak płaskich odcinków.
Tylko w górę lub w dół, a więc to, co rowerowe „tygryski” lubią najbardziej. „Roller
coaster” zakończył się długim i szybkim zjazdem do Łapanowa. Potem przejechałem
przez Kamyk, Chrostową, Nieznanowice i Niegowić, kierując się na północ do drogi
numer 94. Teraz wystarczyło już tylko wrócić do Krakowa, zaliczając po drodze kilka
pagórków, po których wiedzie ten niegdyś główny szlak komunikacyjny, łączący
Kraków ze wschodnią małopolską.
Zsiadając z roweru, byłem ukontentowany trasą, którą zaliczyłem.
Była o wiele bardziej wymagająca od wczorajszej eskapady i prawdę mówiąc,
czułem ją w nogach. A przecież jutro czeka mnie kolejny rowerowy dzień.
Na zdjęciach podjazdy zawsze wyglądają na łatwe. To jednak złudzenie. Ten w Krzyworzece daje w kość.
Krzyworzeka – rzut oka za siebie. Za chwilę ruszam w górę!
Landszaft naturalny.