W melancholijnym tempie
Wrześniowych przejażdżek
nie kończę niestety spektakularną wyprawą. Nie ukrywam, dzisiaj było ciężko.
Czy sprawił to wiatr, czy chłód? A może zbyt mała dawka węglowodanów lub po
prostu zmęczenie? Nie mam pojęcia. Cokolwiek to jednak było, sprawiło, że
czułem się jak nowicjusz, który nie potrafiąc właściwie rozłożyć sił,
roztrwonił je na pierwszym podjeździe. Powietrze stawiało większy opór, jakby
było gęstą cieczą, a nie nośnikiem życiodajnego tlenu. Wiatr zdawał się wiać z każdej
strony, czyniąc, że zawsze miałem „pod górkę”. Chyba po raz pierwszy od dawien
dawna odczuwałem dyskomfort na podjazdach, czyli mówiąc językiem prostym, byłem
zmęczony. Chcąc nie chcąc, zmieniłem więc status przejażdżki z „ile fabryka
dała” na „rekreacja” i pojechałem dalej w melancholijnym tempie opadających
liści. Czas, z którym przestałem się ścigać, zaczął płynąć swym normalnym
nurtem, a otaczający mnie zgiełk wieczoru stał się ledwie szumem tła. Wolno
mijały kolejne kilometry w szarości szybko nadchodzącego zmierzchu.
Niespiesznie podążałem w kierunku bezpiecznej domowej przystani, cel osiągając
tuż po zachodzie słońca.