Nie tylko Prawda
Po trzech dniach szarości, większej szarości i jeszcze większej
szarości, połączonej oczywiście z opadami deszczu, nareszcie pojawił się
błękit, a wraz z nim słońce. Nie zastanawiałem się więc długo i w niedzielne
popołudnie, kiedy tradycja katolicka nakazała sąsiadom przerwać na godzinę kłótnie
i odświętnie ubranym, z maską pokory na twarzach, tudzież aureolą ponad głowami
podążyć do pobliskiej świątyni, ja właśnie wsiadałem na rower i ruszałem przed
siebie.
Dzień był istotnie pogodny, ale niezbyt ciepły. Wystarczyło
wjechać do cienia, a już robiło się chłodniej. Poza tym, w wielu miejscach
mogłem spotkać ślady deszczowych dni w postaci błota lub kałuży. Dobrze więc,
że nie umyłem roweru, bo już po pierwszych kilkunastu kilometrach żałowałbym,
że wykonałem kawał porządnej, nikomu niepotrzebnej roboty. Planu wycieczki znów
nie miałem. Jechałem po prostu przed siebie. Najpierw kolejny raz przejechałem
przez niedawno otwartą kładkę tramwajowo-pieszo-rowerową w Płaszowie. Potem
pojechałem w stronę Nowej Huty, minąłem Mogiłę i przejechałem obok… spalarni
odpadów. W teorii to raczej mało romantyczne miejsce, kojarzące się z szarością
i wysokimi kominami, z których bucha czarny dym. W Krakowie jest jednak
zupełnie inaczej. To kolorowy, futurystyczny, ekologiczny budynek. Oczywiście
zanim powstał, został oprotestowany przez mieszkańców, ale to przecież
normalne, że ludzie boją się nieznanego. Na skrzyżowaniu ulicy Giedroycia z
Igołomską skręciłem w stronę Nowej Huty. Ta okolica to kolejny, wielki plac
budowy. Uciekłem więc stamtąd jak najszybciej. Pojechałem w stronę Grębałowa, a
potem skierowałem się na północ i dotarłem do Raciborowic.
A potem odkryłem Prawdę. Prawdę przez duże „P”, bo zaprawdę
powiadam Wam, że to prawdziwa wieś. A jadąc przezeń naprawdę trzeba mocno
pracować, bo teren tutaj mocno pagórkowaty. Nie miałem w planach pomykania po
górkach, ale skoro pojawiły się na mojej drodze, grzechem byłoby nie
skorzystać. Po Prawdzie były Więcławice Stare, Masłomiąca (jakże lubię tę
nazwę) i wreszcie Michałowice. Tam dotarłem do drogi krajowej numer 7, łączącej
Kraków z Kielcami, Radomiem i Warszawą. Unikam takich dróg, bo trzeba mieć
stalowe nerwy i oczy wszędzie, aby w miarę bezpiecznie się po nich poruszać. W
niedzielę ruch jest jednak zdecydowanie mniejszy, więc bez obaw skręciłem na
południe. Za Michałowicami musiałem zaliczyć serpentyny, które wyniosły mnie na
szczyt wzgórza, skąd rozpoczął się długi i szybki zjazd do Krakowa.
To jeszcze nie był koniec. Przejechałem przez Witkowice, Zielonki,
ulicę Gaik i Bronowice. Stamtąd, jadąc przez Rząskę i Zabierzów, dotarłem do
Balic i Kryspinowa. Dopiero tam nadszedł czas powrotu. Żeby nie było zbyt
łatwo, po drodze zaliczyłem jeszcze podjazd na Jodłowej, co sprawiło, że
pojawiłem się na Królowej Jadwigi. A tam, przy skrzyżowaniu z Piastowską,
niespodzianka. Zamiast asfaltu, kilkaset metrów przełaju po kamieniach. Jazda
po czymś takim na 23 milimetrowych oponach to niezapomniane wrażenie. To była
jednak ostatnia trudność dzisiejszej wyprawy. Po niej pozostało już tylko kilkanaście
łatwych kilometrów w scenerii królewskiego miasta.
Odkrywam Prawdę.