Pożegnanie z Afryką
Ostatnie (podobno) upalne popołudnie tego lata. Tym razem nie
porwałem się z motyką… przepraszam… z rowerem na słońce i nie poniosło mnie w
pofałdowane, pagórkowate strefy małopolskiej ziemi. Jedynym rozsądnym pomysłem
wydawała się ucieczka do lasu, czyli standardowa eksploracja Puszczy
Niepołomickiej. Zgodnie z tym, co widziałem na termometrze, początek
przejażdżki nie charakteryzował się dużą dynamiką. Popyt organizmu na tlen
zdecydowanie przewyższał jego podaż, co musiało prowadzić do chwilowych przerw
w zasilaniu, objawiających się nagłym i niespodziewanym spadkiem mocy.
Reanimacja w postaci solidnych łyków wody pozwalała na odzyskanie kontroli, a
nieliczne zacienione miejsca sprawiały, że nie musiałem zadawać sobie pytania „jak
żyć, panie premierze, jak żyć”? Do puszczy dotarłem uboższy o zawartość jednego
bidonu, co w połączeniu z faktem, że nie byłem nawet w połowie planowanej
trasy, oznaczało, że bez dodatkowego „tankowania” się nie obejdzie.
W Puszczy Niepołomickiej miał miejsce akt drugi przejażdżki,
zdecydowanie inny od pierwszego. Wszechobecny cień uczynił bowiem cud w postaci
niższej temperatury. Braki tlenu na rynku zostały więc rozwiązane, co natychmiast
przełożyło się na komfort i zadowolenie z jazdy. Kręciłem się radośnie wśród
drzew, zanim ostatecznie nie opuściłem leśnej gęstwiny w Staniątkach. Tam
skręciłem w stronę Bochni. Upał już zelżał, ale wody wciąż ubywało, więc zaraz
po wjeździe do miasta zatrzymałem się na stacji benzynowej, gdzie
bezceremonialnie wpakowałem się z rowerem do sklepu i nabyłem półtora litra
niegazowanego „paliwa”. Wkrótce ruszyłem w dalszą drogą, będąc optymistycznie
nastawionym, wszak woda radośnie bulgotała w bidonach, a temperatura zaczęła
powoli wracać w zwyczajne dla tej części świata rejony.
Kolejny już raz poruszałem się Górnym Gościńcem, który łączy
Bochnię, Łapczycę i Chełm. Niezwykłej urody to trasa, z której rozpościerają
się cudowne widoki. Wioski rozrzucone na okolicznych wzgórzach, lasy, pola, a w
oddali zarys górskich przełęczy. Przede mną zaś widziałem słońce, już nie tak
gorące, już nie tak wysoko, ale takie, jakie lubię najbardziej, zmieniające
powoli barwę z żółtej w pomarańczową, z pomarańczowej w czerwoną. Pomyślałem,
że to najpewniej był ostatni gorący dzień tego lata i wtedy właśnie wpadł mi do
głowy tytuł niniejszego wpisu – pożegnanie z upalnym latem, czyli przez
skojarzenie – pożegnanie z Afryką. Zatrzymałem się, aby uwiecznić tę krótką
chwilę, która za moment stanie się wyłącznie wspomnieniem.
Wraz z zachodzącym słońcem, odeszło też gorące
powietrze, pozostawiając po sobie wspaniały klimat do rowerowej jazdy. Do
Krakowa wracałem drogą 94. Po raz pierwszy nie zbaczałem z niej, ale szybko (pojęcie
względne) i bezpiecznie poruszałem się w stronę wielkiego miasta. Kilka
podjazdów i kilka zjazdów, nieliczne płaskie odcinki – to najkrótsze podsumowanie
tego odcinka. A ruch samochodowy? Incydentalny – wyprzedzały mnie głównie busy.
Tuż po dwudziestej zatrzymałem rower, wyłączyłem licznik, rozpiąłem kask.
Wypiłem kilka łyków wody. Wolno przeszedłem kilkanaście metrów dzielących mnie
od wejścia do domu. Gdy zamykałem za sobą drzwi, nad królewskim miastem zapadła
już kurtyna wieczoru.
Widok na zachód z Górnego Gościńca.