Ja wiedziałem, że tak będzie
Wszystkie znaki na niebie i ziemi, dodatkowo poparte prognozą
pogody, wskazywały, że dzisiaj będzie bezchmurny i upalny dzień. Rozsądek
podpowiadał, aby znaleźć sobie spokojną, lekką, najlepiej ukrytą w bezpiecznym
cieniu drzew, trasę. Jednak życie byłoby nudne, bezbarwne i bardzo
przewidywalne, gdyby kierować się w nim wyłącznie rozsądkiem. Tak więc, w pełni
świadomie i dobrowolnie, wybrałem się w mocno górzysty teren i chociaż nie były
to góry przez duże „G”, to jednak trasa, którą chciałem pokonać, miała być
czymś więcej niż tylko hasaniem po okolicznych pagórkach. A upał? Pal licho
upał!
Wyruszyłem przed dziesiątą, co miało sprawić, że większą część
trasy pokonam, gdy słońce nie pokaże do końca, na co go stać. Przejazd do
Skawiny i dalej, do Radziszowa, potraktowałem jako rozgrzewkę. Potem był pierwszy,
skromny podjazd do Jurczyc, skąd dotarłem do drogi 953 i skręciłem w stronę
Kalwarii Zebrzydowskiej. Nie jeżdżę tędy bardzo często, ale ponieważ ładnych
kilka razy pojawiałem się już w tym miejscu, daruję sobie szczegółowy opis tego
odcinka. Jest mocno pagórkowaty, choć podjazdy są raczej dość krótkie i łagodne.
Póki co, jechało mi się nad wyraz sprawnie i szybko, pomimo faktu, że z każdą chwilą
robiło się coraz cieplej – na kalwaryjskim rynku było już 35°C. Skręciłem na
wschód i przez krótki czas jechałem drogą 52 do wsi Brody. Stamtąd skierowałem
się na południe. Droga zaczęła się delikatnie wznosić, a wraz z nią…
temperatura. Zacząłem to odczuwać głównie wtedy, gdy nieco zwolniłem, rozpoczynając
w Leśnicy pokonywanie nieco bardziej solidnego podjazdu. Jego szczyt osiągnąłem
we wsi Stronie, skąd szybko zjechałem do Stryszowa. Długi zjazd sprawił, że
schłodziłem ciało, a umysł miał czas na przygotowanie się do kolejnych wyzwań,
które czekały tuż za zakrętem…
Skręciłem na południe w stronę Wielkiego Pola. Znak drogowy
radośnie informował, że mogę spodziewać się 14% nachylenia. Jednak nie to było
problemem, ale nawierzchnia drogi, która przypomniała mi moje nadmorskie
eskapady sprzed miesiąca. Stosunek dziur do nie-dziur wynosił jakieś 75
procent, więc zamiast ekscytować się nachyleniem, skupiłem się na wyborze
optymalnego toru jazdy, czyli takiego, który pozwoliłby na ominięcie większości
drogowych „niespodzianek”. Dla ścisłości wspomnę jednak, że znak drogowy kłamał
i nachylenie nie przekraczało 11%. Za Wielkim Polem droga ucywilizowała się, co
bardzo mnie ucieszyło, bo mogłem zaliczyć kolejny szybki zjazd. Jego koniec był
jednak gwałtowny i niespodziewany niczym atak serca. I nie mam na myśli
kolarskich szlifów lub bliskich spotkań z bujnym drzewostanem na poboczu, lecz
zderzenie z geologiczną rzeczywistością w postaci kolejnego podjazdu, który na „dzień
dobry” przywitał mnie 15% nachyleniem. Rozpocząłem wspinaczkę. Wolna jazda
oznaczała, że powietrze przestało mnie chłodzić, oferując w zamian urok niepowtarzalnej
symulacji wielkiego pieca. Słońce było tak wysoko na niebie, że drzewa nie
dawały już cienia. Płuca domagały się tlenu, a tego zdawało się brakować w gorącym
powietrzu. Metr za metrem, uparcie pokonywałem podjazd. Niecały kilometr o
średnim nachyleniu ponad 10%. Potem 200 metrów wypłaszczenia i „deser” w
postaci 150 metrów o nachyleniu 8%. Energia, którą cieszyłem się dwie godziny
wcześniej, ulatywała niczym powietrze z przebitej dętki. Jednak z każdą chwilą
zbliżałem się do szczytu, na którym czekała nagroda za trud w postaci wspaniałego
widoku małopolskich, mieniących się wszystkimi odcieniami zieleni, wzgórz.
Byłem w Marcówce.
4 kilometry zjazdu do Budzowa nie pozwoliły na pełną regenerację
sił. Poruszałem się w pełnym słońcu, a świeżość wyparowała jak okoliczne
potoki. Tymczasem przed mną było 16 kilometrów podjazdu. Rzecz jasna, bardzo
łagodnego, z ledwie kilkoma miejscami, gdzie trzeba było wykrzesać więcej
energii. W każdych innych warunkach byłaby to rowerowa odmiana spaceru, ale nie
dzisiaj. A przecież była to dopiero połowa planowanego dystansu. Przejechałem
przez Jachówkę, a potem przez Bieńkówkę, w której bywałem już z racji
pokonywania jednego z popularniejszych małopolskich podjazdów – pod Sołtysi Dział.
Tuż za Bieńkówką wspiąłem się na najwyższą tego dnia wysokość – 594 m n.p.m. To
oznaczało także koniec podjazdu i początek równie długiego zjazdu do Stróży.
Jadąc z góry, mogłem nieco odpocząć. A nowe siły były mi bardzo potrzebne, bo o
ile odcinek ze Stróży do Myślenic jest płaski, to nie można tego samego
powiedzieć o jakiejkolwiek drodze pomiędzy Myślenicami a Krakowem.
W Myślenicach pozwoliłem sobie na dziesięciominutowy postój. Przelałem
rezerwę na „czarną godzinę” z półlitrowej butelki, którą wiozłem w kieszonce
koszulki, do jednego z bidonów. Wody nie powinno mi zabraknąć. A energii? Była 13:30,
a więc rozpoczynała się najgorętsza część dnia. Nie będę ściemniał, że przejazd
przez Polankę, Górę, Olszowice i Konary do Świątnik Górnych był rutynową
łatwizną i okazją do podreperowania statystyk wydajności. Było dokładnie na
odwrót. Upał – niezaspokojony w swej zachłanności wampir – wyssał ze mnie całą
energię. Każdy podjazd wydawał się przedłużoną wersją Gliczarowa, nachylenia
zdawały się być przynajmniej trzykrotnie większe, zjazdy były zdecydowanie za
krótkie, a woda z bidonów miast orzeźwiać i chłodzić, spokojnie mogła posłużyć
do zaparzenia herbaty. Z niedowierzaniem patrzyłem na wskazania średniej
prędkości, która bardziej pasowała do hulajnogi niźli roweru. W Konarach musiałem
zatrzymać się przy sklepie, bo na kilkunastu kilometrach od Myślenic, zużyłem cały
zapas wody. Zimna Kryniczanka przywróciła mnie do świata żywych. Przede mną było
ostatnie kilkanaście kilometrów.
Bliskość celu wyprawy dodawała mi sił, a wizja
tradycyjnej szklanki zimnej Coca-Coli działała niczym EPO. Wkrótce podjechałem
pod dom, kończąc dzisiejszą wyprawę, która okazała się być najtrudniejszą w tym
roku. Taki właśnie scenariusz podpowiadał mi rozsądek, o którym wspominałem na
początku. Razem z Grzegorzem Halamą mógłbym zaśpiewać, że „Ja wiedziałem, że
tak będzie. Yhy, yhy. Ja wiedziałem”. Ale przecież musiałem się przekonać i…
wcale nie żałuję. Łatwe osiągnięcia nikną w mroku zapomnienia, a trudne pozostają
w pamięci, budując coś, co nazywa się doświadczeniem.
Klimat jednego z podjazdów za Stryszowem.
Kapliczka w Marcówce na szczycie podjazdu.
Widok z Marcówki na małopolskich wzgórz niezmierzone przestrzenie.
Nie ukrywam – byłem zadowolony.
Krótki odpoczynek w cieniu myślenickich drzew. Stąd do domu miałem już tylko 26 kilometrów, ale w upale…
Profil dzisiejszej trasy.