Teatr pasji
Żyje we mnie niespokojny duch, który nie pozwala cieszyć się
beztroskimi chwilami, spędzonymi przed telewizorem z pilotem w ręku. Nie
pozwala nawet na spokojny, rowerowy relaks, nieustannie domagając się choćby
szczypty emocji i nowych doznań. Dzisiaj znów dał o sobie znać, gdy wracając z
pracy, zastanawiałem się, gdzie mam się wybrać na popołudniową przejażdżkę. No
i niemal natychmiast pojawił się pomysł, aby odrzucić wszystkie koncepcje
łatwych, rekreacyjnych, czyli po prostu płaskich tras, i pojechać tam, gdzie
profil będzie bardziej przypominał kolejkę górską, niźli monotonię płaskich
krajobrazów. Jednocześnie wcale nie chciałem rezygnować z pomysłu, aby pokonać
przynajmniej 100 kilometrów. A to już oznaczało pewną trudność, bo oczywistą
oczywistością jest, że po pagórkach jeździ się wolniej niż po płaskim, a dni
przecież krótsze i zmrok zapada znacznie wcześniej. Jazda w ciemności szosówką,
zwłaszcza taką, w której walka o każdy gram nie pozwoliła na założenie potężnego
reflektora, lecz jedynie skromnego światełka pozycyjnego, nie należy do
szczególnie bezpiecznych zajęć. Połączenie wszystkich założeń taktycznych,
czyli ponad 100 kilometrów po pagórkach przed zmierzchem, oznaczało, że wielce
wskazane było być w formie i tryskać na lewo i prawo nadmiarem energii. Czy tak
jest w rzeczywistości – nie wiedziałem. Aby się o tym przekonać… pojechałem.
Etap pierwszy, to dojazd do Świątnik Górnych przez Wrząsowice. Można
powiedzieć, że to rutyna, bo tyle razy jechałem już tą drogą. Sporo tutaj
pagórków i kiedy indziej mógłbym napisać, że całkiem słuszne przewyższenia, ale
dzisiaj ten fragment trasy miał być jedynie rozgrzewką. Ze Świątnik Górnych
pojechałem do Gorzkowa, a potem zjechałem do Dobczyc. Tym razem nie jechałem
przez Koźmice Małe, ale przez Podlas. Na razie było łatwo, a nawet bardzo
łatwo, bo za Dobczycami skręciłem w moją ulubioną drogę do Gdowa przez
Stadniki. No i gdzie ta „kolejka górska”, te pagórki, te setki metrów
przewyższeń?
„Schody” zaczęły się, gdy z drogi 966 skręciłem do Zręczyc.
Niecały kilometr, ale miejscami nachylenie dochodziło do 16% – to lubię! Czuję
wtedy, że żyję. Za Zręczycami chwila oddechu, ale nie na długo, bo jadąc na
południe, musiałem dotrzeć do drogi w okolicy wsi Mierzeń. Problem w tym, że ta
droga była kilkadziesiąt metrów wyżej, a póki co jechałem prawie po płaskim.
Wyniesione ze szkoły resztki wiedzy geograficznej nie pozostawiały złudzeń –
ostatnie kilkaset metrów musi być strome. I było. A konkretnie 14%. Takie
nachylenie mają zresztą swój dyskretny urok. Wystarczy, że spadnie do 9-10% i
wydaje się człowiekowi, jakby jechał po płaskim. Dotarłem do bardziej cywilizowanej
drogi i skręciłem w stronę Łapanowa. Na tym odcinku mogłem żywić swoje
jestestwo endorfinami, których nadprodukcja był związana z faktem szybkiego poruszania
się w dół. W Łapanowie znów było płasko. Dojechałem do wsi Ubrzeź i tam
skręciłem na północ. Tylko pierwsze kilkaset metrów było mi znane. Potem
skręciłem w stronę Cichawki i Królówki, wjeżdżając tym samym w całkowicie dziewicze
dla mnie rejony.
Początkowo było łatwo, ale wkrótce zaczął się kolejny podjazd. I
to nie byle jaki. Jego najtrudniejszy fragment miał około kilometra długości i
100 metrów przewyższenia. Tam najmniejsze nachylenie wynosiło 8%, a maksymalne
13%. Wspinałem się swoim tempem, równo, bez zrywów i szaleństw. Przecież to
jeszcze nie był koniec zabawy, a stąd do domu miałem jeszcze ponad 40
kilometrów. Dotarłem na szczyt i zgodnie z logiką zjechałem w dół. Zaliczyłem
jeszcze kilka pomniejszych pagórków, zanim w Zawadzie zacząłem kolejną wspinaczkę.
Tym razem było już zdecydowanie łatwiej, a nachylenia wróciły do świata
jednocyfrowych wartości. Teoretycznie powinienem odczuwać już trudy
wcześniejszych zmagań, ale dziwnym trafem nic takiego nie miało miejsca. Powoli
nadchodził zmierzch, gdy meldowałem się w Gierczycach i rozpoczynałem szybki
zjazd do drogi 967. Przejechałem przez nią i niecałe dwa kilometry dalej skręciłem
na zachód.
Rozpocząłem ostatni etap – powrót do domu. Miał być
szybki, łatwy i oczywiście przyjemny. Początkowo poruszałem się po drodze 94,
ale w Grodkowicach skręciłem do Targowiska, aby wracać standardową trasą przez
Gruszki, Zakrzów i Węgrzce Wielkie. Wszystko, co było trudne, było już poza
mną. Teraz wystarczyło jechać, jechać i jechać, widząc przed sobą czerwoną
poświatę na zasnutym chmurami horyzoncie. Kurtyna zachodzącego słońca właśnie
zapadała, kończąc spektakl pogodnego dnia. A ja kończyłem występ w teatrze
mojej rowerowej pasji. To teatr jednego aktora, bez publiczności, bez świateł
sceny, w którym każde przedstawienie jest premierą, grane wyłącznie jeden raz, a
pozostaje po nim jedynie wspomnienie i wpis na blogu.
Profil dzisiejszej trasy.