Z historią w tle – Epilog
Gdy dwa dni temu poznałem tragiczną historię kapitana Jana
Dubaniowskiego „Salwy”, zrozumiałem, że mam szansę, aby do moich rowerowych
wypraw dopisać jeszcze jedną, która dopełni historycznego wątku, spinając
klamrą dwa symboliczne miejsca. Pierwszym z nich było, opisane przedwczoraj,
miejsce zamachu na zdrajców ojczyzny. Drugim jest miejsce wiecznego spoczynku
kapitana – cmentarz parafialny w Zakliczynie. To tam właśnie zamierzałem
pojechać, aby w ten swoisty sposób okazać cześć wszystkim bohaterom tamtych,
okrutnych czasów terroru i komunistycznego bezprawia.
To nie miała być łatwa przejażdżka. Po dwóch dniach solidnego
jeżdżenia musiałem bowiem pokonać ponad 150 kilometrów. Wstałem wcześnie rano,
pochłonąłem solidną porcję węglowodanów w dwóch postaciach – musli, a później
spaghetti. Przygotowałem rower, spakowałem batony i galaretki energetyczne,
napełniłem bidony. Jeszcze tylko chwila koncentracji, wyciszenia, i byłem
gotowy. Chciałem wyruszyć jak najwcześniej, póki wschodni wiatr nie zacznie
swoich nieokiełznanych harców.
Dojechałem do Wieliczki. Tam wciąż rozkopana jest połowa miasta,
ale nie zamierzałem korzystać z objazdów. W pewnym momencie po prostu zsiadłem
z roweru i przeszedłem przez kamienisty krajobraz budowy, lawirując pośród
koparek, spychaczy i zdziwionych robotników. Doszedłem do asfaltu, ponownie
wsiadłem na rower i… tyle mnie widzieli. Kilka kilometrów przejechanych drogą
966 w stronę Gdowa, od zawsze stanowi wyzwanie, pełne niezapomnianych wrażeń, związanych
głównie z gwałtownymi skokami ciśnienia. Człowiek nigdy nie wie, jakie auto
przejedzie tuż obok, nie zachowawszy bezpiecznego odstępu – samochód osobowy,
bus, ciężarówka? Loteria. Z ulgą skręciłem w stronę Szczygłowa. Tam mogłem już
spokojnie i bezpiecznie rozkoszować się jazdą. Przejechałem przez Niegowić,
Nieznanowice i Chrostową. Potem zaczęły się pierwsze solidne pagórki. Wiedząc,
jaka trasa przede mną, oszczędzałem siły i podjazdy pokonywałem w dość
rekreacyjnym tempie. Minąłem Nowy Wiśnicz, Stary Wiśnicz i dojechałem do drogi
75, kierując się na południe. W miejscowości o mało ciekawej nazwie Gnojnik
skręciłem na południowy wschód, aby skrótem dotrzeć do drogi 980, biegnącej
wzdłuż Dunajca i mającej doprowadzić mnie do Zakliczyna.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałem sentyment do Zakliczyna – urokliwego
miasteczka, położonego nad Dunajcem. Gdy w zamierzchłych czasach mojego
dzieciństwa jeździłem z Tarnowa na wakacje do Krościenka nad Dunajcem, autobus
zatrzymywał się przed starym, drewnianym mostem, tak kiepskim, że pasażerowie
wysiadali i pokornie szli za pojazdem, który pusty przejeżdżał przez most. Potem
wszyscy wsiadali, a już po chwili autobus wjeżdżał na zakliczyński rynek. Patrzyłem
wtedy na małe domki, na stragany, na furmanki wieśniaków i wydawało mi się, że
jestem już blisko celu podróży, bo te widoki tak bardzo kojarzyły mi się z
Pieninami. Drewnianego mostu już dawno nie ma, furmanki zostały zastąpione
samochodami, stragany przybrały bardziej zorganizowaną postać, ale domy
pozostały. Dzisiaj mogłem też stwierdzić, że pozostał także urok i klimat.
Gołym okiem widać, jak bardzo skorzystał Zakliczyn na przemianach, które zaszły
w Polsce w ostatnich latach. Czyste ulice, chodniki, gładki asfalt, wyremontowane
budynki, zieleń i radosne kolory kwiatów. I ludzie, jakby inni, bez tego
polskiego grymasu nieszczęścia, przyklejonego do twarzy. Jeśli jakiś idiota
nadal twierdzi, że Polska jest zrujnowana, niech tu przyjedzie i na własne oczy
zobaczy te „ruiny”. Ale nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie cała rzesza
ludzi, którzy ponad swoje dobro przedłożyli dobro ojczyzny, jakże często płacąc
za to cenę najwyższą. Jechałem właśnie do jednego z nich…
Bez trudu trafiłem na parafialny cmentarz, mimo tego, iż GPS się
uparł, aby pokierować mnie przez nieistniejący mostek nad niewielkim
strumieniem. Gorzej było ze znalezieniem grobu wśród setek innych miejsc
wiecznego spoczynku. Dwóch napotkanych robotników nie było w stanie mi pomóc.
Kierując się skromnymi wskazówkami, które zapamiętałem z przeczytanego w sieci
artykułu, spacerowałem po alejkach, szukając wzrokiem miejsca, które było
przecież celem mojej dzisiejszej wyprawy. Minęło prawie pół godziny, aż wreszcie
pośród królestwa wiecznej ciszy, odkryłem granitową tablicę bohatera mojej
opowieści. Na świeżo odnowionym grobowcu stał wazon z biało-czerwonymi kwiatami,
świadcząc, że spoglądający na mnie z medalionu młody mężczyzna, nie odszedł na
zawsze w świat zapomnienia. Wśród krzyży hulał wiatr, nucąc pieśń chwały, w
której można było usłyszeć łopot skrzydeł orła w koronie. Odszedłem na krótką
chwilę z teraźniejszości, usiłując wyobrazić sobie to miejsce 68 lat temu.
Zapewne skromna i cicha była ostatnia droga kapitana Jana Dubaniowskiego „Salwy”.
Z młodych drzew spadały pierwsze jesienne liście, z oczu żałobników spływały
łzy, dyskretnie ocierane dłońmi. Wokoło nie było tak wspaniałych kolorów jak
dzisiaj, a w sercach powoli umierała nadzieja. Trzeba było czekać prawie pół
wieku, aby móc przywrócić do życia historię kapitana „Salwy”.
Nadeszła pora powrotu. Zanim wyjechałem z Zakliczyna, spojrzałem jeszcze
na te wąskie uliczki, drewniane domy, rynek. Zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem w drogę.
Teoretycznie była łatwiejsza, bo wiatr wiał mi w plecy, ale przecież miałem już
w nogach sporo kilometrów, a przede mną były jeszcze solidne podjazdy. Szybko
zjechałem z drogi 980, skręcając na północ w stronę Dębna. Dzisiaj dane mi było
poznać wiele nieznanych wcześniej dróg. Ta była jedną z nich. Wkrótce rozpoczął
się podjazd. Nie wymagał ode mnie wielkiego wysiłku, ale był długi. Potem
nastał czas zjazdów, podczas których mogłem poczuć odświeżającą mieszankę
adrenaliny i endorfin. Jadąc pośród romantycznych, zalesionych wzgórz i
pagórków, dotarłem wreszcie do wsi Porąbka Uszewska. Tam skręciłem w stronę
Jadownik. Niemal natychmiast za zakrętem zaczął się kolejny podjazd. I to nie
byle jaki. Powoli wspinałem się coraz wyżej i wyżej, patrząc na wskaźnik
nachylenia, a ten bardzo rzadko pokazywał wartość poniżej 8 procent, za to bardzo
często wskazywał 10 i więcej, dochodząc nawet do 13 procent. Pierwszy kilometr
podjazdu wlókł się niemiłosiernie. Trudno się temu dziwić, bo jego średnie
nachylenie to 10%. Potem kilkusetmetrowe wypłaszczenie i ostatnie 600 metrów o
średnim nachyleniu około 5%. Nagrodą za trudy był widok ze szczytu wzniesienia.
Za mną rozpościerał się pagórkowaty krajobraz, który gdzieś tam na horyzoncie
przechodził w majestatyczne góry. Przed sobą widziałem rozległe równiny, a na
nich małopolskie wsie, miasta i miasteczka. Mogłem nawet dostrzec w oddali mój
rodzinny Tarnów, z którego onegdaj poniosło mnie na studia do Grodu Kraka i
gdzie już pozostałem. Po chwili nostalgii, ruszyłem w dół. Zjazd był dość wąski
i kręty, więc nie mogłem za bardzo poszaleć i czujnie trzymając dłonie na
manetkach, zbliżałem się do Jadownik.
Dotarłem do drogi 94 i miałem pewne obiekcje, czy to
dobry pomysł, aby jechać nią aż do Bochni. Wszakże kiedyś była jedną z
najbardziej niebezpiecznych tras w kraju. Wiele się jednak zmieniło. Ruch
przeniósł się na autostradę, drogę 94 wyremontowano, a szerokie pobocza
pozwalają na bezpieczne poruszanie się rowerem. Powiem szczerze, że pomimo
tego, iż ruch był dość spory, czułem się bezpiecznie jak nigdzie indziej, a już
na pewno o wiele bezpieczniej, niż na wspomnianej na początku drodze 966 z
Wieliczki do Gdowa. Turbodoładowanie w postaci wiatru sprawiło, że szybko
dojechałem do Bochni. Tam skręciłem na północ, a w Proszówkach przejechałem na
drugi brzeg Raby. Do domu miałem już tylko 35 kilometrów, które wiodły po
doskonale znanych mi drogach. Jadąc, mogłem powoli zbierać myśli, wstępnie
podsumowując dzisiejszą wyprawę. Od czasu do czasu staram się wpleść w moje
rowerowe eskapady jakąś myśl przewodnią, inną niż kolarstwo. Dzisiaj właśnie
tak było. Myśl, która zrodziła się w mojej głowie dwa dni wcześniej, bardzo
szybko dała owoce. Miałem pomysł, który udało mi się zrealizować. Dopisałem
epilog do przedwczorajszej wycieczki, podczas której poznałem dzieje jednego
człowieka – kapitana Jana Dubaniowskiego „Salwy”. Nie udało się komunistom
wymazać go z kart historii najnowszej. Pamięć o nim, a także o innych bohaterach
była przekazywana przez pokolenia, nie pozwalając by pogrążył ich całun
zapomnienia. Dzięki temu stali się nieśmiertelni. I niechaj tak pozostanie…
Grób kapitana Jana Dubaniowskiego „Salwy” na cmentarzu parafialnym w Zakliczynie.
Cmentarz wojenny numer 294 w Zakliczynie. Miejsce spoczynku żołnierzy austro-węgierskich i rosyjskich.
Urokliwa uliczka nieopodal zakliczyńskiego rynku.
Ratusz w Zakliczynie.
Koniec podjazdu za Porąbką Uszewską.