Oblicza energii
Pięknego lata ciąg dalszy. Tak pięknego, że po latach powrócił
koszmar dwudziestego stopnia zasilania. Kiedyś, w minionych latach komuny, to
oznaczało, że wyłączą. Brakowało wszystkiego – prądu też. Teraz okazało się, że
również będą wyłączać. Jest jednak jedna, subtelna różnica. Wówczas wyłączano
prąd obywatelom, a socjalistyczne zakłady pracy miały priorytet. Dzisiaj odbiorcy
prywatni są górą, a martwić muszą się kapitaliści. Jest więc zasadniczy postęp,
chociaż cieszyć się nie powinniśmy, bo jeszcze kilka takich upalnych lat i będziemy
mieli energetyczny problem. Tak to już jest, gdy inwestuje się w elektrownie
węglowe rodem z XIX wieku, miast sięgnąć po nowoczesne technologie. Ot
chociażby po energię jądrową. To się jednak nie uda, bo głośno wrzeszcząca
garstka nawiedzonych ekologów potrafi zagłuszyć każdy głos rozsądku. A więc
czekamy aż problem sam się rozwiąże. Powodzenia.
O energii wspomniałem z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że
poruszając się rowerem, czyli jak najbardziej ekologicznie poprawnym pojazdem,
nie potrzebuję energii elektrycznej. Nie wpływam więc negatywnie na ledwo
zipiący system zasilania. A drugi powód wynika wprost ze znaczenia słowa „energia”.
Wszakże takowa jest potrzebna, aby silnik pojazdu mógł pracować. A tym
silnikiem jestem oczywiście ja. I właśnie w tym miejscu, zakręciwszy pełne
koło, wracam do początku tekstu, gdzie wspomniałem o związku upałów z energią,
a raczej z jej deficytem.
Dzisiejsza przejażdżka miała bowiem cztery fazy, cztery oblicza
energetyczne. Pierwsze kilkanaście kilometrów to rozgrzewka. Nie powiem, żebym czuł
wówczas szczególną moc. Po dniu pracy spędzonym w nieklimatyzowanym
pomieszczeniu, organizm musiał przyzwyczaić się do wysiłku w pełnym słońcu.
Druga faza była już przyjemna. Pomimo upału, jechało mi się całkiem
przyzwoicie, a wykreowany w ten sposób pęd powietrza, dawał wytchnienie rozgrzanemu
ciału. I tak działo się przez kilkadziesiąt kilometrów, aż do momentu, w którym
dopadł mnie kryzys. Jaki? Energetyczny, rzecz jasna. Wysoka temperatura zrobiła
swoje i organizm nie był w stanie produkować tyle mocy, ile bym sobie życzył.
Zwolniłem i spokojnie pokonywałem kolejne kilometry. I wtedy nadszedł wieczór,
a wraz z nim spadła temperatura, chociaż słowo „spadła” brzmi dziwnie, gdy
termometr wskazuje 30 stopni. Ale na to właśnie czekały przegrzane mięśnie. Jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle i niespodziewanie, niczym silnik
samochodu po wtłoczeniu doń podtlenku azotu, ruszyłem z kopyta – lub raczej z
pedała – do przodu. Nie dziwi więc fakt, że ostatnie dwadzieścia kilometrów
pokonałem w ekspresowym, jak na mnie, tempie.
A zatem przez analogię, wystarczy kilka stopni mniej i pożegnamy
na jakiś czas dwudziesty stopień zasilania.
A tak było w sobotę na
czasówce. Trochę ciepło…