Łeba – Dębki – Łeba
A więc stało się. Wyjechałem na urlop. Polskie morze czyli
pogodowa rosyjska ruletka. No i faktycznie szału nie ma. Temperatura,
delikatnie mówiąc, dość umiarkowana, ale nie trzeba zakładać zimowej kurtki i
czapki z pomponem. Płaszcz przeciwdeszczowy też nie jest potrzebny, chociaż
wczoraj i przedwczoraj chmury kłębiły się nad głowami, zsyłając od czasu do
czasu trochę mniejszych lub większych kropel.
Jestem tutaj z Moniką i Martą, no i oczywiście z rowerem. Wiozłem
go przez całą Polskę na dachu. Długo zastanawiałem się, jaki bagażnik mam kupić
i w końcu zdecydowałem się na Thule OutRide 561, w którym rower jest solidnie
mocowany za przedni widelec. Zdemontowane przednie koło podróżowało w
specjalnym uchwycie Thule 545-2. A więc pełna profeska, tym bardziej, że
zabezpieczyłem newralgiczne elementy sprzętu, czyli kierownicę i siodełko,
przed kontaktem z latającym robactwem, tudzież deszczem. Spokojnie więc
jechałem przez kraj ojczysty, określany przez niektórych, jako kraj w ruinie.
Zaiste przedziwna to ruina, w której człowiek wjechał na autostradę nieopodal
domu, a zjechał w niej (nie licząc krótkiego odcinka w okolicach Łodzi) dopiero
na wybrzeżu. A tak swoją drogą, to po drodze zauważyłem rzecz niespotykaną
wcześniej u mych zmotoryzowanych rodaków. Ograniczenie do 70 – jadą 70,
ograniczenie do 50 – jadą 50. Cuda panie, cuda!
Wczorajszy dzień przeznaczyłem na aklimatyzację, więc ponad rower
przełożyłem pieszą eksplorację najbliższej okolicy. Dzisiaj jednak wziąłem się
solidnie do roboty. Trasę miałem już zaplanowaną od dawna, a konkretnie od
chwili, w której zdecydowaliśmy się na spędzenie urlopu w Łebie. Postanowiłem
odbyć wycieczkę z gatunku sentymentalnych, do miejsca, w którym onegdaj po raz
pierwszy w życiu zobaczyłem morze. Było to jakieś 33 lata temu, a miejscem, o
którym piszę są Dębki – nadmorska miejscowość, najbardziej na północ wysunięty
punkt Rzeczypospolitej, leżąca tuż przy ujściu Piaśnicy, rzeki, która przed
wojną była rzeką graniczną pomiędzy Polską a Niemcami. Chciałem zobaczyć, jak
przez lata zmienił się ten skrawek Polski, spróbować odszukać znajome miejsca i
choć na chwilę powrócić wspomnieniami do czasów, gdy miałem lat naście, a życie
wciąż było niezapisaną księgą nieskończonych możliwości, ograniczonych jedynie przez
wyobraźnię.
Słońce i umiarkowana temperatura składały się na coś, co mógłbym
nazwać idealną pogodą rowerową, gdyby nie bardzo silny zachodni wiatr. Ostatnio
pisałem o mocnym wietrze, z którym musiałem się zmierzyć w Krakowie, ale w porównaniu
z tym nadmorskim, był niczym delikatne chuchnięcie w policzek. Wyruszyłem przed
południem. Wysokościomierz po raz pierwszy pokazywał 0 metrów n.p.m. Jechałem
na wschód, a więc na razie wiatr był mym sprzymierzeńcem. Poruszałem się po
idealnie gładkim asfalcie, ruch samochodowy był mniej niż sporadyczny, a profil
trasy pozbawiony wymagających podjazdów. To wszystko sprawiało, że jechałem stosunkowo
szybko, a jednocześnie mogłem bezpiecznie zachwycać się urokami kaszubskiej
ziemi. Bezpiecznie, ale z jednym wyjątkiem. Niewiele brakowało, abym już w
miejscowości Sasino zakończył dzisiejszą przygodę. Jakiś totalny idiota,
wyjeżdżając spod sklepu spożywczego, wymusił na mnie pierwszeństwo przejazdu. Boża
Opatrzność lub szósty zmysł sprawił, że przewidziałem jego manewr i zacząłem
hamować w odpowiednim momencie, zatrzymując się ledwie kilka centymetrów od
niego. Tak, wiem, że trzeba być wyrozumiałym, ale słowo „ku***” wyrwało mi się
z gardła, bo sytuacja była naprawdę niebezpieczna. Na szczęście był to jedyny
tego typu przypadek i dalsza część trasy przebiegała bez żadnych nieprzyjemnych
niespodzianek. Zauważyłem nawet, że prawie wszyscy kierowcy zachowują
bezpieczny odstęp podczas wyprzedzania rowerzysty – jakże to inne od tego, do
czego przyzwyczaiła mnie Małopolska – nie wpychają się na siłę, grzecznie wloką
się za cyklistą tam, gdzie nie mają dostatecznej widoczności. A pod słowem „prawie”
kryje się kilku takich, którzy przejechali obok mnie w odległości zdecydowanie
mniejszej od jednego metra. Ich wspólnym mianownikiem była rejestracja
rozpoczynająca się na literę „W”. Ale spokojnie, nie wyciągam żadnych
pochopnych wniosków. Dojechałem do Choczewa, a potem do Wierzchucina. Wkrótce
byłem już na wysokości północnego brzegu Jeziora Żarnowieckiego. Jeszcze tylko
Żarnowiec, jeszcze tylko kilkaset metrów i wreszcie skręciłem na północ, by po
kilku kilometrach dotrzeć do Dębek.
Gdzieś tam w skrytości ducha liczyłem, że zastanę to miejsce
takim, jakim je kiedyś znałem. Letnia osada, pozbawiona jakichkolwiek atrybutów
cywilizacji, gdzie nawet nie było utwardzonej drogi, a wszyscy wczasowicze –
wśród nich wiele znanych nazwisk – kryli się w małych letniskowych domkach,
rozrzuconych w gęstym, nadmorskim lesie. Tam wszystko było tymczasowe: poczta w
barakowozie, knajpa pod wojskowym spadochronem, obowiązkowa smażalnia ryb. To
miejsce miało swój specyficzny klimat i nastrój. Jakże chciałem, aby przetrwał
do dzisiaj. Niestety rozczarowałem się. Tłumy ludzi, setki samochodów, dziesiątki
straganów, knajp, knajpek, knajpeczek. Mieszanka odpustu i disco polo, triumf
kiczu nad sztuką i komercji nad duchem. Dębek, które znałem już nie ma. Odeszły
razem z minioną epoką, grzebiąc pod gruzami czasu świat, który onegdaj był moim
światem. On przetrwał jedynie we wspomnieniach.
Bez żalu, acz ze smutkiem opuszczałem Dębki,
rozpoczynając powrót do Łeby. Nie chciałem wracać dokładnie tą samą droga, więc
najpierw postanowiłem objechać dookoła Jezioro Żarnowieckie. Niegdyś był to
wielki plac budowy, bo przecież właśnie tam miała powstać pierwsza polska
elektrownia atomowa. Jednak najpierw komuchom skończyły się pieniądze, potem
skończył się komunizm, a potem pomysł nie spodobał się obywatelom. Z dumnych
marzeń o atomowej potędze pozostały porośnięte zielskiem konstrukcje i
niszczejące hotele robotnicze. Przykry to widok, bo moim osobistym zdaniem
lepiej mieć jedną, nowoczesną, wydajną elektrownię atomową, niż tworzyć np.
farmy wiatrowe – koszmary, których nijak nie da się zintegrować z otaczającym
je krajobrazem. Okrążyłem jezioro, przejechałem przez Prusewo i dotarłem do
Słuchowa, gdzie skręciłem na zachód i ponownie znalazłem się na trasie, którą
już dzisiaj pokonywałem. Jednak tym razem jechałem pod wiatr. Moja prędkość
drastycznie spadła i czułem się tak, jakbym z zaciśniętym hamulcem pokonywał
długi podjazd. Nawet nieliczne zjazdy nie pozwalały się rozpędzić. Wyjątkiem
były fragmenty drogi wiodące przez lasy, które dość skutecznie ochraniały mnie
przed wietrznym żywiołem. Wytrwale pokonywałem kilometr za kilometrem, nie
skarżąc się na humory natury, bo wolniejsza jazda pozwalała na dokładniejszą
obserwację urokliwej okolicy, jakże innej od miejsc, które odwiedzałem
dotychczas na rowerze. Czas płynął więc bardzo szybko i wkrótce minąłem tablicę
z napisem Łeba. Jeszcze tylko krótki przejazd ulicami, kilka zakrętów, krótki
odcinek po betonowych płytach i meta. Pierwsza nadmorska eskapada rowerowa
właśnie dobiegła końca.
Dębki
po latach. Próżno szukać choćby okruchów dawnego klimatu.
Teraz
panuje tutaj duch odpustu parafialnego, a uszy katowane są kakofonią dźwięków disco-polo.
Kościół w Żarnowcu.
Jezioro Żarnowieckie.
Niewiele tu większych
wzniesień, ale z jednego z nich pod koniec przejażdżki ujrzałem morze.