W wietrze zaplątany
Za moim oknem rośnie dąb. Jest stosunkowo młody, ale już
wystarczająco silny, aby trwać niewzruszenie, gdy wokoło trwa zawierucha.
Pracując dzisiaj zdalnie w domu, rzucałem nań okiem od czasu do czasu, by
widokiem zieleni uspokoić wzrok skupiony wcześniej na komputerowym ekranie. Zielony
kolor istotnie działał kojąco, ale sam widok już nie. Bo oto król okolicznego
drzewostanu pochylał się, to w lewo to w prawo, tańczył w pozornym bezładzie
targany wiatrem. Zaiste był to niesamowity widok, z natury ambiwalentny, o ile
widok ambiwalentnym być może. Z jednej strony piękny, majestatyczny, pokazujący
siłę przyrody. Z drugiej przerażający i budzący trwogę. Bo jeśli tak potężne,
dumne drzewo kłania się pokornie ziemi, zdając się kłaść na niej krzyżem niczym
pokutnik przed ołtarzem, to co się stanie z kolarzem, który samotnie stanie
naprzeciw żywiołom?
Pytanie było o tyle zasadne, że od kiedy dość mocno się „wycieniowałem”,
stałem się bardziej podatny na wiatr. Kiedyś, gdy już rozpędziłem swoje XL
kilogramów, to „szedłem” niewzruszenie jak Rudy 102 przez wszelkie przeciwności
natury. Teraz nie jest już tak łatwo i każdy podmuch wiatru natychmiast odczuwam
na kierownicy. Być może powinienem dać za wygraną, zostać w spokojnym i ciepłym
mieszkaniu, wypić popołudniową kawę, przegryzając ją kruchym ciasteczkiem i
spokojnie oglądnąć kolejny etap Tour de France?
Oczywiście pojechałem. Faktycznie nie było łatwo, ale wbrew
pozorom nie chodzi o jazdę pod wiatr – to spokojnie da się przeżyć. Najbardziej
denerwujące i niebezpieczne były gwałtowne podmuchy bocznego wiatru, które
potrafiły wytrącić mnie z obranego toru jazdy. Nie dziwi więc fakt, że na szybkich
zjazdach lub wtedy, gdy wyprzedzały mnie samochody, gwałtownie skakał mi poziom
adrenaliny. Daruję sobie jednak dokładny opis przejażdżki, bo poza wiatrem nie
było w niej nic oryginalnego. Trochę rutyny na koniec roboczego tygodnia. Ale
mam nadzieję, że już następna eskapada będzie zupełnie inna od wszystkich
wcześniejszych. Dlaczego? O tym wkrótce…